Jak Czarnecki do Brukseli
ruszał na siodłowym,
to wszyscy mieszkańcy Jasła
zdjęli czapki z głowy.
P.S. Ja w to nie wierzę,
jechał na motorowerze.
Tylko w marzeniach miałam wyjazd na Daleki Wschód, ale bardziej myślałam o Laosie czy Kambodży, bo podczas studiów mieszkałam w akademiku z przemiłymi Laotańczykami, a jako miłośniczka wszelkich wodospadów, w marzeniach miałam kąpiel pod kambodżańskim wodospadem Phnom Kulen. Ale Japonia? Nic nie wskazywało, by była w moich planach. Nic o tym kraju nie wiedziałam, żadnych emocji nie miałam, poza tym, że od lat jeżdżę japończykami i, póki co, w motoryzacyjnych uczuciach pozostaję stała. Wyjazd do Japonii jest przykładem, że nigdy się nie wie jaką decyzję podejmiemy jutro, ani co postawi przed nami przyszłość. Mimo, że ukończyłam pełny kurs geografii na poziomie szkoły podstawowej i średniej, powiem więcej- jestem żoną niepraktykującego geografa, zaskoczył mnie fakt długości Japonii. Obrazowo mówiąc: wstążka, od Rygi do Monako, tak na oko, około 3 tysiące kilometrów. Nic zatem dziwnego, że w tym kraju podróże kojarzą się z przemieszczaniem się samolotami lub shinkansenami, czyli szybkimi pociągami. Podczas naszych wojaży tymi pociągami zanotowaliśmy prędkość 309 km/h, ale bywa, że pojawia się prędkość 350 km/h.
Cieszę się, że na własnej skórze przekonałam się co to jest pora mokra, bo byliśmy na przełomie pory mokrej i suchej. Otóż pora mokra wg mnie, to połączenie ciepłego wiatru, mżawki, mgły, wielkiej wilgotności i deszczu w jedno, nie do opisania wrażenie. Zaskakującą była dla mnie informacja, że w Japonii dzień latem kończy się ok godziny 19, a zimą ok 17, co dla zaawansowanych w różnicowaniu niuansów geograficznych jest oczywistością, ale dla mnie była to ciekawostka. Z innych zaskoczeń to to, że za pierwszy dzień tygodnia uznaje się niedzielę (niczym w Piśmie Świętym), choć dominujące religie to buddyzm i shintoizm. Przy jednej ze świątyń shintoistycznych widziałam spore koło uplecione z roślin. Wg słów przewodniczki, gdy się przez nie przejdzie, wszelkie przewiny się niwelują... Taki shintoistyczny konfesjonał. A kto bardziej ma do pogadania z bóstwem, idzie nieco dalej, z dachu budynku zwisa sznur zakończony dzwonkiem, energicznie zań szarpie, przywołując owo bóstwo i zwierza się mu z tego co ma na sumieniu.
Świetne jest jedzenie, z tym mnóstwem kokilek z czymś o smaku tak odległym od tego, do czego przywykłam. No i te pałeczki, które nijak nie chciały ze mną współpracować. Tak myślę, że gdybym z miesiąc pobyła w tym kraju, to mój ośrodek głodu nasycał by się dużo szybciej niż podczas jedzenia widelcem, no i waga zareagowałaby błyskawicznie. Co do napojów- do popijania króluje niesłodzona herbata, gatunku znanego tylko „starszej młodzieży”, ulung mianowicie. Ja lubię herbatę, prawie każdą, a od kiedy nauczyłam się właściwie przyrządzać, zieloną także. Odnośnie napojów wyskokowych- mnie nie smakowało słynne sake, ale białe wino choya z owoców ume, bardzo. Opowiem Ci jeszcze Czytelniku o moich obserwacjach dotyczących Japończyków. Ludzie ubrani są w sposób monotonny- granatowo, szaro, czarno, biało, choć trafiają się dziewczyny wystylizowane 1 do 1 na postać z komiksów anime, a także pojedyncze przykłady nosicielek i nosicieli kimon. Dla mnie zaskakujący był sposób noszenia przez kobiety butów- nie ważne szpilek, czółenek czy sandałów, zwykle ze skarpetkami, zwykle były o 2 numery za duże i ten ich chód człapiąco- szurający… Generalnie- smutni, zapatrzeni w swoje smartfony, zakorkowani słuchawkami, nierozmawiający z sobą, rzadko odpowiadający uśmiechem na uśmiech, ludzie. Najczęściej młodzi i bardzo młodzi. Przemykają mimo siebie, kompletnie niezainteresowani światem realnym. Nic też dziwnego, że w tym kraju jest potężny kryzys demograficzny- dziecko w wózku to rzadki widok. Dane oficjalne mówią, że dwa razy więcej osób umiera niż się rodzi.
Niezwykłe dla nas są odległości między budynkami, czasem wynoszące zaledwie 50-80 cm. U nas taka odległość jest nie do zaakceptowania, a tam 15 – sto piętrowe hotele i można się wychylić i niemalże dotknąć ściany sąsiedniego budynku. Jednocześnie na ulicach nie ma parkujących na poboczach samochodów. Bowiem, gdy chcesz mieć samochód musisz udowodnić posiadanie miejsca parkingowego lub garażu, w przeciwnym razie pojazd nie zostanie zarejestrowany. Ruch kołowy nie jest zbyt intensywny, bo rozwiązania kolejowe na to pozwalają. Podróżujący turyści nocują w mnogości hoteli usytuowanych w odległości kilku minut spacerem od stacji kolejowej. Dworce w dużych miastach to nawet 5 poziomów peronów w głąb. I ta perfekcyjna punktualność! Przez rok WSZYSTKIE shinkanseny łącznie spóźniły się 1 minutę! Natomiast na ulicach są tłumy. Gdy pojechaliśmy na skrzyżowanie Shibuya, bynajmniej nie w godzinach szczytu, oszołomiło mnie mrowie ludzi przechodzących przez jezdnie w prawo, w lewo i na skos, bo ukośne przejścia dla pieszych, niczym podpatrzone na elewacji pruskiego muru, to japoński standard. A jednocześnie- żadnych śmieci, puszek, niedopałków (zresztą, palenie na ulicach jest surowo zabronione, czyli kraj dla mnie, jak widać), papierów, folii i sporadycznie pojawiające się kosze z wyraźnym określeniem co do którego ma być wrzucone. Japończyk swoje śmieci zabiera z sobą. Kosze zniknęły blisko 30 lat temu, kiedy w tokijskim metrze zdetonowono ładunek ukryty w koszu na śmieci. Edukacja japońska, to nie tylko różne wymogi (np. obowiązkowa kaligrafia i całkowita nieobecność dysgrafików wśród uczniów), ale inna organizacja roku szkolnego. Zaczyna się on w kwietniu, pierwszy trymestr trwa do 20 lipca, potem są wakacje. Na początku września rozpoczyna się drugi trymestr i trwa do 25 grudnia. Ostatni trymestr zaczyna się w styczniu i trwa do końca marca. Nauczyciele mają mało tak czasu wolnego, jak pieniędzy tytułem wynagrodzenia.
I tak mogłabym długo jeszcze snuć moje wspomnienia i zaskoczenia. A to o poruszającym Nagasaki, niezwykłym Kioto, o pięknych ogrodach japońskich, o zielonych lodach matcha, które mnie smakowały, ale to nie smak dla wszystkich, o wchodzeniu na bosaka do restauracji i do kościołów, o plastikowych potrawach, na oko identycznych jak prawdziwe, które są w okolicach prawie każdej knajpki demonstrując jej menu, o szokujących panelach sterujących toaletami. Ale muszę już skończyć, bo czuję, że zaczynam za Japonią tęsknić. A przecież to nie kraj w sąsiedztwie i nie mogę ot tak powiedzieć: już nie wytrzymam, jadę! Choć przecież nigdy nic nie wiadomo.. Arigato Kraju Kwitnącej Wiśni!
Dziś będzie tak „nie w temacie”- ani z racji na kalendarz, ani jakieś wydarzenie. Zwyczajnie, przyszła mi do głowy potrzeba rozważenia dobrych stron narzekania i ponuractwa. I to mnie, którą prawie wszyscy znają z wiecznego uśmiechu i widzenia szklanki do połowy pełnej. Polacy słyną z nieuśmiechania się na ulicy i ze swych skwaszonych min. A ja, właśnie dlatego, że jestem wiecznie uśmiechnięta, to często idąc do pracy, czy z pracy spotykam się z pytajnikiem w spojrzeniu: znam ją, że się tak do mnie uśmiecha? Mam taką potrzebę, żeby się do świata uśmiechać, choć muszę przyznać, że coraz częściej zauważam, że jest za dużo ludzi w moim życiu. Mam na myśli takich, co to zawodowo sobie nie wyobrażają, żeby ktoś inny zajmował się terapią ich bliskich, czy takich, którzy mają potrzebę, żebym im doradzała w przeróżnych, czasem bardzo osobistych kwestiach... Moja obserwacja jest taka- kiedyś wszyscy byli emocjonalnie dostępniejsi. Można było bez umawiania wstąpić do bliskich znajomych, można było zadzwonić i przegadać każdy temat, było komu się pożalić, byli słuchacze. Znikł ten świat. Jak masz problem, idź na terapię, bądź „w procesie”. Lata temu wmawiano nam, że wystarczy rano dać sobie właściwą afirmację i wszystkie troski pierzchną. A kto tego właściwie nie potrafi, znaczy nie umie sobą kierować. Ale tak to, po prostu, nie działa. Nie wiele da się przypudrować „kipsmajlingiem”, a prawdziwych zmartwień zupełnie się nie da. I wtedy mamy potrzebę ponarzekania, zwierzenia się, poszukania kogoś kto „tylko” życzliwie posłucha. I takich osób jest najmniej. Życzliwy słuchacz jest bezcenny i tak rzadki, jak biały kruk. Popadamy więc w ponure wizje, różne zazdrości, robaczywe myśli znajdują w nas wdzięczną pożywkę, w pobliżu przechadzają się smutki, czy stany depresyjne. Ludzie potrzebują relacji, żeby czuć się bezpiecznie. To nie oznacza, że zawsze ma być przyjemnie, dokładnie tak jak sobie wyobrażamy i racja zawsze ma być po naszej stronie. Ta relacja to pewność, że wprawdzie jestem beznadziejna, żałosna, brzydka czy gruba, bez kasy, czy perspektyw, ty mój życzliwy człowieku stoisz przy mnie i to wszystko co wcześniej o sobie napisałam, nie ma dla ciebie większego znaczenia.
Często jeździmy rodzinnie i przyjacielsko (bo na szczęście mamy z kim i dokąd) w miejsca oswojone i będące charakterem jakby naszym kolejnym domem. I taka konstatacja mi się nasuwa: fotografujemy miejsca, nakręcamy widoczki, ale w takich proporcjach 30% utrwalania, 70% podziwiania, porównywania, przypominania, gdzie było jakoś podobnie lub zgoła przeciwnie. Wciąż mam pod powiekami róże z ogrodu Tito w Bled, aleję platanową w Bekecsabie, nenufary w Heviz, wąwóz Vikos, różowe jezioro w Pacir, dolinę młynów Rastoke, czy graffiti w Erriadh. I na szczęście wiele, wiele innych wspaniałych, niezapomnianych widoczków i wspomnień mieszka w mojej pamięci. Ale najwspanialsze jest to, że wszędzie tam byłam nie tylko ze sprzętem do utrwalania, ale z osobami, które są ze mną, dobrze mi życzą i wspierają mnie. Byłam z własną hodowlą białych kruków.
Takie miał zamiłowanie,
że zajmował się klepaniem.
Klepał kosę, klepał bidę,
a najchętniej swoją dzidę.
Czemu jestem taka stara?
Czy to zasługa zegara?
Im lepsze sanatorium,
tym później prosektorium.
Jeśli w ciele zdrowy duch,
nie przeszkadza duży brzuch.
Luty trwa. U większości robiących postanowienia noworoczne już dawno po planach. Ci, co zaplanowali od początku roku siłownię, aktualnie chorują, kaszlą lub cierpią, bo np. boli ich któryś z mięśni pośladkowych. Ci, którzy zamierzali rzucić palenie, zrobią to w najbliższym czasie, czyli: jutro. Mający nauczyć się jeździć na nartach, nie zrobią tego, bo jest za zimno, za ciepło, za daleko do stoku, albo na nim za tłoczno - niepotrzebne skreślić. Planujący nauczyć się pływać, bądź wrócić do pływania nie uczynią tego, bo pomimo deficytu generowanego przez naszą pływalnię, wciąż panuje na niej ścisk, a wczesnoporanne godziny są dobre tylko dla tych cho...nych skowronków. A zresztą, bilety nie tanie. Albo woda za zimna. Może są i tacy co zamierzali się aktywnie ukulturalniać. No, ale jak to zrobić, skoro u nas przecież „tu się nic nie dzieje!” I przy tym ostatnim stwierdzeniu się zatrzymam. Kto nie chce, to NIC nie zauważy, nawet jeśli będzie miał TO pod nosem. Pozwolę sobie na prywatę i zapoznam Czytelników z moim „nic” w przeciągu ostatnich 10 dni stycznia. 20 stycznia wybraliśmy się z mężem i kolegą na piękny koncert z okazji 30-sto lecia istnienia Strzyżowskiego Chóru Kameralnego, z którym byłam związana przez 15 lat. 21 stycznia poszliśmy już tylko z mężem do kina w Sokole na „Fuksa 2”, bo nie pojmuję powodów, dla których miałabym jechać na tenże film do Rzeszowa czy Krosna płacąc sporo więcej za bilet, płacąc za dojazd, marnując czas na podróż, a nade wszystko ryzykując, że nie chodząc w Strzyżowie do kina, może ono kiedyś zostać zamknięte (tak jak wiele kin w małych, powiatowych miasteczkach). 24 stycznia byłam z koleżanką w jednej z rzeszowskich księgarń na spotkaniu autorskim. Było o godzinie 17.00, a więc dla osób czynnych zawodowo, co warto by zauważyli, a także wzięli pod uwagę, organizatorzy takich spotkań w Strzyżowie. Autorem, z którym został zorganizowany ów wieczór, był Zbigniew Parafianowicz, dziennikarz, laureat wielu prestiżowych nagród, w tym uwielbianego przeze mnie Ryszarda Kapuścińskiego, którego miałam zaszczyt poznać, no i oczywiście wszystko tego autora przeczytać. Wspaniałe spotkanie, wielka świadomość czasu i miejsca, w którym Polska się znajduje, przepiękna polszczyzna. Wróciłam zachwycona i bogatsza o 2 książki z dedykacjami. Zresztą, jako czytelniczka „Dziennika Gazety Prawnej” wiedziałam czego się po redaktorze Parafianowiczu spodziewać. 25 stycznia byłam z córką w Bibliotece Publicznej na interesującym wydarzeniu związanym z Żydami w polskiej i światowej, choć z polskimi korzeniami, kulturze, nauce, sztuce, literaturze, przygotowanym pod kierownictwem Marzeny Łąckiej. Przepięknie je oprawiali śpiewem wokaliści Studia Piosenki, działającego przy naszym Sokole, a kierowani wytrawną ręką pani Barbary Szlachty. Mam nadzieję, że pracownicy biblioteki zechcą się imprezą sami pochwalić, nie będę im tej możliwości odbierać. 26 stycznia uczestniczyłam w wernisażu wystawy „Wikliną wyplatane” w Galerii Miejskiej przy Rynku. Galerię wypełniły eksponaty z Centrum Wikliniarstwa w Rudniku nad Sanem, a opowiadała o nich, ich zbiorach i wikliniarstwie jako sposobie na życie, dyrektorka Centrum pani Anna Straub. Uczestnicy wernisażu dowiedzieli się jak doszło do tego, że odległe od nas o 80 km miasto Rudnik nad Sanem, stało się Polską Stolicą Wikliny. Warto wybrać się do naszej Galerii Miejskiej, by na miejscu przekonać się, że wiklina nadaje się nie tylko na miotły i kosze na grzyby! 28 stycznia wraz z córką i obecnymi, a także byłymi dziećmi obejrzałam „Akademię Pana Kleksa”. Ponieważ moje dzieciństwo to także wiersze Brzechwy, które ukształtowały moją wyobraźnię na długie lata, a kto wie czy nie na zawsze, wiele sobie obiecywałam po tej adaptacji. I mnie nie zawiodła. Wyszłam bogatsza o wzruszenia, zachwycającą muzykę, piękne zdjęcia. Oraz o złotą myśl, że nie „ale”, lecz „więc”. Chcę, by się tu gdzie mieszkam więcej działo, ale… Otóż nie! Chcę, by tu gdzie mieszkam więcej się działo, więc…
Zastanowisz się, miły Czytelniku jak to u Ciebie z tym NIC jest?
Nie gotuj kochanie zupy,
nie bądź tak namolna.
Ale ugotowała,
wyszła żupa solna!
Kiedy już nastanie
dzień lata gorący,
w więzieniach dla PiS-u
braknie miejsc siedzących.
Być może się mylę,
być może mam rację,
na wszelki wypadek
róbcie rezerwację.