25. 09. 03
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Stowarzyszenie „Zakorzenieni w kulturze” ma już spore doświadczenie w organizacji wycieczek po bliższej i dalszej okolicy. Tym razem wyjazd miał znacznie większy rozmach, bo postanowiliśmy wykorzystać serdeczne relacje łączące Martę  Šinkovec z nami oraz szeroko pojmowaną ziemią strzyżowską i pojechać do Słowenii. Marta od 4 lat mieszka w Alpach Julijskich, w Vojsku, bowiem serce oddała pewnemu uroczemu Słoweńcowi, a jak wiadomo, serce nie sługa... Plan wyjazdu był napięty i realizacja wymagała sporej dyscypliny. Wyjechaliśmy na noc, by rano delektować się wyśmienitą kawą i śniadaniem na rynku w Mariborze. Zachwyciły nas bulwary nad Drawą, zaszokowała wielkość najstarszej, owocującej winorośli na świecie, chłonęliśmy specyficzny klimat bazyliki św. Marii Matki Litościwej, uwodziły nas urodą uliczki od rana tętniące życiem i świeżą radością. Słowenia w naszym postrzeganiu to jeszcze Bałkany, ale zdecydowanie o włoskim charakterze. Wczesnym popołudniem spotkaliśmy się z Martą w Idriji, górniczym mieście, leżącym w dolinie rzeki Idrijcy. I stamtąd, nasz dzielny kierowca Wojtek, rozpoczął jazdę w górę serpentynami, wąziutkimi na jeden samochód, a jednak wymijał się także z ciężarówkami. Przepaście, wydawało mi się bez dna...Będę długo pamiętać ten pierwszy przejazd, uważam także, że nasi kierowcy – panowie Wojtek i Staszek, przeżyli taki chrzest bojowy w jeździe po górskim terenie, że żadne drogi nie są już dla nich zbyt trudne. W Vojsku zamieszkaliśmy w schronisku młodzieżowym, w zupełnie przyzwoitych warunkach. Po podróżnych trudach czekało na nas powitalne ognisko, które w części było zorganizowane prze Martę i Janeza, a w części przez nas,  uczestników wyjazdu. Mimo, że miejscowość zaludniona jest rzadko, znajdują się tam wspaniałe warunki do biwakowania w lesie, nikt  niczego nie niszczy i zawsze po sobie sprząta. Ciekawe jak się do takiego stanu dojrzałości społecznej dochodzi? Myślę sobie w kontekście naszych Ratośniówek…                           

 

Po nocnym odpoczynku po trudach podróży, rankiem, wzmocnieni znakomitym śniadaniem, ruszyliśmy do miasteczka Idrija, w którym mieści się obiekt z listy UNESCO, mianowicie Kopalnia i Huta-Muzeum Rtęci. Marta pracuje tam jako przewodniczka, wspaniale prezentuje się w stylizowanym, górniczym mundurze. Idrija słynie z trzech powodów- pierożków żlikrofi, kleklanych koronek i rtęci. Te dwa pierwsze wychodziły spod pracowitych rąk górniczych żon i córek, bo mężowie schodzili do kopalni wydobywać ten trzeci powód sławy Idriji- rtęć. To rtęć sprawiła, że na pewnym etapie Idrija należała do najbogatszych miast w Europie. Słynęła też z innych, mniej chwalebnych względów- z ilości wdów i z ilości chorych na choroby neurologiczne. Dziś wiemy, że te sytuacje życiowe były  wywołane przez rtęć. Ale od Marty dowiedzieliśmy się, że w dawnych czasach, gdy rtęć była medycznym panaceum na wszystko, bogacze tamtej epoki, a zwłaszcza chorujący na choroby weneryczne, parowali się oparami rtęci w drewnianych beczkach. Mieli takie kuracje zalecone w celach prozdrowotnych. Po sporej dawce wiedzy z zakresu wydobycia i transportu oraz procesów obróbki wydobytych rud, udaliśmy się cienistą dróżką nad rzekę Idrijcę, potem spacerowaliśmy ścieżką nad kanałem Rake. Podziwialiśmy niezwykłą barwę wód Divjego Jezera, zasilanego przez podziemne krasowe źródło i przy łucie szczęścia, wybijające widoczne wzburzenia, swoiste gejzery. Był niski stan wód i nasz łut szczęścia w tym wypadku nie zadziałał. Natomiast widzieliśmy najkrótszą rzekę Słowenii Jezernicę- całe 55 metrów od źródła do ujścia! Bogatsi o wiedzę i wspaniałe widoki, udaliśmy się naszym niezawodnym busem, wraz z wspaniałymi jego kierowcami, w drogę powrotną do Vojska. Zakręty i serpentyny, wąwozy i przepaście nadal robiły wrażenie, ale już jakby mniej piorunujące. Znów smaczny posiłek wieczorny i odpoczynek, bo kolejnego dnia czekała nas królewska uczta doznań- Jaskinia Postojna. Ja jestem od lat miłośniczką jaskiń i wąwozów, widziałam ich sporo, a do Postojnej, jakoś nie zawędrowałam. Tym bardziej nie mogłam się tego dnia doczekać. Brak słów, by opisać to, co kryje ta największa i najsłynniejsza jaskinia w Europie. Początek to szalony wjazd wagonikami w głąb królestwa krasu. Jaskinia udostępnia swoje komnaty, przejścia, cały labirynt galerii wszystkim głodnym zachwytu nad geniuszem Matki Ziemi. Ani słowo, ani zdjęcie nie wypowie urody tego miejsca. Trzeba pojechać, kto tylko może. A po Postojnej- niezdobyty cud średniowiecza, największy na świecie zamek jaskiniowy Predjama. Ehhh, co jeszcze zachwyci nas w gościnnej Słowenii? Może kolejny dzień?  A kolejnego dnia byliśmy w Dolinie Soczy. Ponieważ nastawiłam się, że tego dnia najbardziej miał mi się podobać symbol Słowenii - Bled (gdzie mieliśmy czas wolny), zaskoczenie moje Doliną, przeurodziwym miejscem, nie miało granic. Cudowny szmaragdowy kolor wód, 136 metrowy wodospad Slap Boka, uważany za jeden z najpiękniejszych, europejskich wodospadów, kolor skał wśród których Socza wyżłobiła wąwóz, niesamowite wrażenie! Muszę przyznać, że Bled w kontekście urody Soczy, u mnie zbladł. Tego dnia wykonaliśmy jeszcze szybki skok do Włoch, ale o tym sza! Bo to był taki niespodziewany bonus dla uczestników. Ostatnim, słoweńskim akordem był dzień nad Adriatykiem w Piranie. I muszę jasno powiedzieć: przepadłam! Niewielkie miasteczko, nieprzeładowane tłumami! Takie Włochy na spokojnie. Fajne łódki w marinie, a nie takie co to nawet spojrzenie kosztuje miliony monet. Uprzejmi i uśmiechnięci ludzie od pana leżakowego, przez kelnerów czy ekspedientów i widoki jak z najpiękniejszej pocztówki z wakacji. Nie poszłam do Muzeum Muszli, ani do Muzeum Morskiego, nic nie zwiedziłam, bo ja tam wrócę i spacerkiem wszystko sobie pooglądam. Tylko chłonęłam te widoki, szum morza, kształty budynków, uśmiechy ludzi i niespieszny spokój relaksu.

 

Mimo, że nasz wyjazd związany był z typowymi trudami podróży na czterech kołach, rekompensata w postaci wrażeń z tego pięknego i czystego kraju w pełni niedostatki wyrównywała. Pamiątkami moimi jest uśmiech pani kleklającej dla mnie koronkową serwetkę, słowa zaskoczenia Janeza, że mamy w Polsce takie ilości przepysznych wędlin, co się przeciętnemu Słoweńcowi w głowie nie mieści oraz niezwykły smak i kolor oleju z pestek dyni, z którym chleb smakuje wyjątkowo. Takie wspomnienia, smaki, zapachy, rozmowy, uśmiechy sprawiają, że chce się celebrować życie póki ono daje mi takie możliwości.

                                                                                        

 

in Fraszki
25. 08. 13
posted by: Andrzej Curyło

Nastał taki prezydent,

że najwyższa pora,

500 plus na dziewczynki,

tylko dla seniora!

in Fraszki
25. 06. 10
posted by: Andrzej Curyło

Czterdzieści lat ze sobą,

pomimo to się skłaniam,

by zwrócić się do żony

o wotum zaufania.

25. 05. 30
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Głosuj na nawrosia,

to kupy się trzyma,

hasło jego wyborcze:

500 plus dziewczyna.

in Fraszki
25. 05. 30
posted by: Andrzej Curyło

Jedna myśl dokucza,

druga myśl doskwiera,

Pałac Prezydydencki

domem sutenera.

in Fraszki
25. 04. 05
posted by: Andrzej Curyło

Miłości, ty nad poziomy wylatuj,

ku temu się skłonię,

by jeden członek miłości,

pozostawał w pionie.

in Fraszki
25. 04. 05
posted by: Andrzej Curyło

Z żoną codziennie spółkujemy.

Z tej samej półki to samo jemy.

in Ludzie
25. 04. 03
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Miły Czytelniku, ten tekst, który zaraz przeczytasz, „siedział” we mnie od dłuższego czasu. I dojrzałam wreszcie, by myśli przekształcić w litery i przelać je na papier. Otóż, zauważyłam jakiś już czas temu, że coraz mniej jest zwykłych dzieci. I nie mam na myśli zapaści demograficznej, o której od dawna trąbią wszystkie media, ale fakt, że dzieci mają prawo być różne! Z obserwacji moich wynika, że obecnie najlepiej byłoby, żeby każdy maluch przechodził kompleksową diagnozę na progu przedszkola, bądź szkoły. Wówczas z precyzyjnymi rozpoznaniami , kodami, zespołami czy wręcz chorobami, wracałby do grupy czy klasy, z czymś, będącym swoistą instrukcją obsługi danego człowieka. Tak „opracowany” przypadek, przeszkoleni na każdy deficyt terapeuci, będą poddawać różnorakim terapiom. Wcale jeszcze nie tak dawno dziecko miało prawo być ruchliwe, wszędobylskie, rzutkie, ciekawskie, teraz taka osoba ma etykietkę: ADHD. Kiedyś było roztrzepane, teraz ma deficyt uwagi dowolnej. Gdy dziecko było wycofane, nieśmiałe, ciche, strachliwe, przez co z trudnością nawiązywało relacje koleżeńskie, to takie było i kropka. Teraz ma w diagnozie- jeśli jest jej poddane, cechy autyzmu atypowego. Kiedyś były dzieci wybitnie zainteresowane jedną dziedziną czy umiejętnością i mające w tym zakresie wiedzę encyklopedyczną (np. o dinozaurach), albo niezwykły talent językowy, ale dziś diagnoza brzmi: Asperger, albo przynajmniej parę jego mocnych cech. Kiedyś dzieci bawiły się w piasku, czy ziemi ( kto z byłych dzieci czytających te słowa nie gotował zupy z trawy lub nie piekł chleba z błota?) pomagały w lepieniu ciasta, pomagały w drobnych czy cięższych pracach w domu, czy warsztacie, garażu, więc... nie miały zaburzeń integracji sensorycznej. Teraz nie mogą pomagać w pracach z mąką, bo albo ją rozsypią i pobrudzą „wyspę” w kuchni, albo jedzenie produktów mącznych, to gotowy do odgrzania zakup. O garażu czy warsztacie zapomnij. Przecież się skaleczą! A wiem to stąd, że ćwicząc bogacenie słownika czynnego, w oparciu o ilustracje stwierdzam, że dzieci wiedzą co to jest termomix,  stolnica to już nie. Zatem, jak ten rozwijający się mózg ma porządkować otaczającą rzeczywistość, gdy zmysły dostarczające informacje ze świata są ograniczone do wzroku skupionym na treściach gier zawartych w  telefonie czy tablecie . Kiedyś dziecko mające problem z niepłynnością, było dzieckiem jąkającym się, dziś ma zespół pandas. To, które mówiło później niż rówieśnicy, obecnie ma diagnozę o opóźnionym rozwoju mowy czynnej i wskazanie do objęcie go wszelakimi, dostępnymi w placówce, terapiami. I tak mogłabym długo, bo wysłuchuję w gabinecie tych i wielu innych opisów zdarzeń na styku dziecko - instytucja.

 

Ja nie jestem wrogiem terapii. Sama w tej branży pracuję ponad 30 lat. Jestem wrogiem medykalizacji, która problemy niemedyczne definiuje przez kategorie medyczne i wprowadza medyczną interwencję. Zachęcam do demedykalizacji. Czyli? Dla swojego spokoju psychicznego, internet w wychowywaniu dziecka proponuję wykorzystywać wyłącznie do wprowadzania pomysłów do osobistych zabaw z dzieckiem, a nie do- po pierwsze stawiania diagnoz, a po drugie- do wyszukiwania filmików dla maluchów, które mają biernie oglądać. Czas do trzeciego roku życia, to wspaniały okres na rozbudzenie tak mowy jak zainteresowania światem zewnętrznym. I jeszcze jedno, a nawet dwa ważne spostrzeżenia: kolorowanie, kserówki, gry komputerowe to nie są zajęcia rozwijające mowę oraz to, że zajęcia logopedyczne to nie głównie oblizywanie warg i liczenie zębów. Kameleon oblizuje się nawet po czole, ale to nie znaczy, że przygotowuje się do mówienia!

 

 

25. 02. 24
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Dziś chcę zwrócić Państwa uwagę na zjawisko społeczne jakim jest Klub Kibica Wisłoka Strzyżów. Mam na myśli  kibiców naszych siatkarzy. Truizmem jest stwierdzenie, że w Strzyżowie wszyscy w jakiejś formie otarli się o siatkówkę, czy o śpiew i muzykowanie. Usłyszałam nawet, że nasze miasto bardziej słynie z siatkówki i śpiewania, niż z tunelu i prac Wojciecha Weissa. Zaskoczyła mnie ta konstatacja. Kto mnie zna wie, że w naszej rodzinie sportem interesują się, bądź są, czy byli aktywni, wszyscy. Tylko nie ja. Nie miałam szczególnego szczęścia do nauczycieli tego przedmiotu. Więc jeśli nawet byłby drzemał we mnie jakiś niewielki, sportowy potencjał, to rzucanie klasie piłki i oddalanie się do kantorka, rzeczonego potencjału nie rozwijało. Nie mniej, jakimś zaskakującym trafem zaangażowałam się (początkowo myślą, potem werbalnie) w zjawisko kibicowania. Taki ze mnie kibic, że nie znałam żadnej zasady, wg której ta gra się toczy. Łącznie z tym do ilu się gra, czy ile może być setów, o tym jaka jest rola libero, nie mówiąc.. I taki profan jak ja, poszedł na pierwszy w życiu mecz siatkówki. Już w progu przeżyłam szok: Co!? Bilety na mecz drużyny drugoligowej w cenie 5 złotych?! Niewiarygodne! Przecież to cena jak za większą drożdżówkę! Potem na trybunach kolejne zdumienie: kibice- tatusiowie „wyposażeni” przez małżonki w dzieci, uważnie, tak kibicują, jak nadzorują bezpieczeństwo swych latorośli. A dzieci, to zerkają na boisko, to się bawią z sobą lub jakąś zabawką i absolutnie nikomu nie przeszkadzają. Rzecz jasna, nie gapią się też w telefony, co jest obecnie wśród dzieciaków zajęciem – niestety- nagminnym. Ale największe zaskoczenie wywołało we mnie niesamowite zaangażowanie chłopaków z klubu kibica. Robili taki sportowy, superprofesjonalny, głośny doping, że porywali wszystkich uczestników. Patrzyłam na nich zauroczona ich zaangażowaniem. Jak to się mówi „wartają tyle, ile ważą”. Prawie nie spotykamy obecnie przykładów takiej gorącej lojalności wobec swojej drużyny i dlatego nie mogę wyjść z podziwu nad taką postawą. Ciekawa jestem czy funkcjonuje jakaś szkółka młodych adeptów siatkówki, jakaś np. Strzyżowska Akademia Siatkarska? Czy są obozy sportowe o takim profilu? Czy nasi siatkarze mają swojego lekarza? Rahabilitanta?  Interesuje mnie jaka jest w naszej gminie proporcja dzieci i młodzieży trenujących piłkę nożną w stosunku do trenujących siatkówkę?  Ilu nauczycieli/trenerów skupia się na młodzieży, mającej zastąpić naszych siatkarzy grających aktualnie? By liczyć na trwały sukces, trzeba pracować z następcami obecnych zawodników. Pracuje tak ktoś? Widzę ludzi z pasją (czytaj: pro bono), którzy robią zdjęcia, relacje w mediach społecznościowych, piszą komentarze, wdają się w rozmowy na profilach. To super. Super, że jest grono sponsorów, którzy z własnej kieszeni finansują wiele działań siatkarzy. Z pewnością wiele finansów klub pozyskuje ze strony władz naszego miasta. Ale czy to wystarczy?

 

W czasach, gdy rozpoznawalność stała się walutą, trzeba zdecydowanie wziąć pod uwagę atuty posiadania siatkarzy w II lidze. Nie odbieram dobrego imienia futbolistom strzyżowskim. Ale czym innym w kwestii rangi i prestiżu jest grać mecz z Wysoką czy Różanką, a czym innym z Tychami czy Rybnikiem.

 

 

in Fraszki
25. 01. 11
posted by: Andrzej Curyło

Co dwie głowy, to nie jedna.

Powiedzenie to mam w dupie,

bo gdy przyjdzie co do sedna,

może być, że obie głupie!