Od zawsze lubiłam kamienie, skały, piasek, jaskinie, wąwozy i pustynie. Zawsze też pociągało mnie w nich oprócz barw, kształtów, pochodzenia to, że są takie stare, a wciąż wyglądają na takie same, takie niestarzejące się i mimo wieku, „bezwieczne”. W zasadzie kamieni nie rozróżniam, pomijając podstawowe „pierścionkowe” oraz piaskowiec czy marmur. Przed laty zaczęłam kamieniami „obrastać”, zatem wokół domu mamy ścieżki i murki z piaskowca, a i z każdej wycieczki, wyjazdu czy wyprawy, przyjeżdżał ze mną jakiś mniejszy czy większy kamyk. Moi znajomi, wiedząc o mojej kamiennej namiętności, także obdarowywali mnie przywiezionymi zewsząd kamiennymi drobiazgami.
W dzieciństwie sporo nam, dzieciom, czytano, co nie dziwi w kontekście bycia dzieckiem księgarza (chyba nie ma odmiany dla kobiety tej profesji). Bardzo lubiłam słuchać baśni, a szczególnie takich z powiewem Wschodu. Nic dziwnego zatem, że żywo przemówił do mnie ten fragment baśni o Alibabie, który opisywał przebogaty Sezam. Wiele lat później, będąc na wycieczce w Istambule, z zachwytem zwiedzałam pałac Topkapi, czyli rezydencję sułtanów osmańskich. W nim największe wrażenie zrobił na mnie skarbiec, kapiący od złota, drogich kamieni, a wśród nich wspaniałe brylanty, słynny, olbrzymi szmaragd wyglądający jak lampion czy wisior oraz złoty sztylet inkrustowany brylantami z rękojeścią zdobioną przecudnej barwy szmaragdami. Oczywiście nie takie minerały przywoziłam z moich bliższych i dalszych wyjazdów. Jednakże zawsze miałam wrażenie, że z tym kamykiem, czy woreczkiem piasku z tamtego miejsca, przyjeżdża do mnie jego dobra energia i ciepłe, serdeczne wspomnienia. Podobały mi się wówczas kamyki zwykłe- szare, zielone, rude, białe, w kształcie określonym i nie, czarne, udające samorodki złota, przeźroczyste. no wszelakie. Aż pewnego dnia spotkałam się z labradorytem. I to była miłość od jednego z pierwszych wejrzeń. Z pozoru kamień szarawy, może ciut w zieleni, jakiś czasem przebłysk błękitu, czasem wspomnienie lśnienia złota. Stało się to podczas przypadkowego wejścia do znajomego jubilera skupującego złom metali szlachetnych. Coś miałam kupić na prezent. I nagle propozycja: - Mam coś dla pani. Za grosze, dziś skupiłam. I na ladzie wylądowała srebrna bransoletka z okrągłym i wypukłym oczkiem, szarawym i bez blasku. Tak do końca przekonana nie byłam. -Czemu dla mnie? – spytałam. - Bo to niezwykły kamień, ale trzeba go nosić, on musi czuć ciepło człowieka i jego sympatię. Wówczas pierwszy raz usłyszałam nazwę: labradoryt. Faktycznie bransoletka kosztowała mnie jakieś marne parę złotych. Po powrocie do domu zaglądnęłam do internetu i na stronie Jubiler.pl przeczytałam m.in. „Pomaga podążać za głosem intuicji (wyostrza ją) i określić właściwy czas do wcielenia danych idei w życie. Pozwala pozbyć się uczucia strachu i niepewności wzmacniając wiarę w siebie i ufność do Wszechświata. Pomoże odkryć Twoje przeznaczenie i właściwą drogę a także nakieruje, jak nimi podążać mądrze używając swoich wrodzonych zdolności. Rozwija silną wolę i poczucie własnej wartości, również pomaga łączyć intelektualną stronę umysłu z mądrością intuicyjną. Pobudza kreatywność inspirując Cię do wcielania oryginalnych, nowatorskich idei i rozwiązań problemów. Przynosi cierpliwość, która prowadzi do lepszego skupienia myśli i koncentracji.” A do tego jest kamieniem zwanym „Świątynią Gwiazd”, bo rozprasza negatywną energię, dając inspirację i entuzjazm tu i teraz. Według legendy Eskimosów, w skałach labradorytu odpoczywała Zorza Polarna. Próbował ją zdobyć pewien dzielny młodzieniec, włócznią rozłupując skały. Nie udało mu się w pełni. Jej niezwykłe światło pozostało tam na zawsze.
Od tej pory na mojej drodze często stawała biżuteria z tym niezwykłym, półszlachetnym kamieniem. Lubię patrzeć w te inkluzje tańczące w oczkach moich pierścionków, bransoletek, przywieszek czy broszek. A ostatnio odkryłam powód, dla którego tak zachwycają mnie labradoryty. Okazało się, że wszystkie ich niezwykłe kolory, plamy, blaski, złocenia i zieloności, a także obramowania z szarości i granatu i dalekie pozdrowienia błękitu, są dokładnie takie,jak oczy naszej córki Ani. Bo jej oczy są labradorytowe.
W dawno minionych czasach, ludzie z „lepszych sfer”, przy służbie czy osobach o niższej pozycji społecznej, przechodzili na francuski, manifestując w ten sposób swoją „lepszość”. O ile pamiętam z historii, zjawisko wybierania komunikacji w „lepszym” języku funkcjonowało w znacznie bardziej zamierzchłej przeszłości. Wystarczy osobom zainteresowanym tą tematyką prześledzić casus łaciny czy greki. Teraz, od lat, tę funkcję pełni język angielski. Jest narzędziem, którym z lepszym czy gorszym skutkiem posługuje się większość, intensywnie przemieszczających się po świecie, ludzi. Tzn. obecnie to przemieszczanie zostało znacznie ograniczone covidem, ale jak już do podróży za granicę dochodzi, to angielski stanowi najskuteczniejszą drogę do porozumiewania się. Miało tę funkcję pełnić. wymyślone dla potrzeb powszechnego dogadywania się ludzi. esperanto, a wygrał żywy język. Pisałam już jakiś czas temu, w eseju „Galopem przez polszczyznę” http://www.loqueris.pl/index.php/9-strzyzow/224-galopem-przez-polszczyzne, o meandrach komunikacji. Dziś poniekąd do tematu wracam, ale w kontekście nie obcojęzycznych wtrętów, lecz maniery prowadzenia rozmowy pisanej w języku angielskim. Na najpopularniejszych komunikatorach zjawisko bardzo powszechne. Rozumiem, gdy ktoś jest polską „gwiazdą” (Boże, jak to słowo się zdewaluowało…) czegoś, ma fanów na całym świecie i chce być dobrze zrozumianym, to oczywiste, że w języku polskim się nie porozumie. Ale, gdy koleżanka do koleżanki omawiając zachwyty nad urlopem, dzieckiem, widoczkiem- pisze o tym po angielsku? Dla mnie żałosne i śmieszne!! Ktoś powie: Nie pojmujesz znaku czasów!!Nie interesuje cię, nie czytaj! No, zaraz. Przecież, jeśli byłaby to korespondencja w trybie wiadomości bezpośredniej, nie miałabym szans jej przeczytać. A skoro jest publiczna, to widocznie do czytania przez każdego przeznaczona. Zatem mogę odnieść się do tej tendencji publicznie.
Znam wielu anglistów, zatem ludzi, dla których ten język jest, może nie tak bliski jak polski, ale z pewnością bardzo bliski i doskonale znany. Wiem też, że traktują go jak narzędzie, szanując, ale z całą pewnością nie stawiając wyżej niż język ojczysty. I nie pamiętam fejsbukowego spostrzeżenia, żeby rzeczeni angliści, w rozmowach między swoimi znajomymi, Polakami, w komentarzach zdjęć, wypowiedziach o wydarzeniach dla wszystkich, posługiwali się angielskim. Czepiam się? Nie pierwszy raz i zapewniam nie ostatni.
Dziś rano wpadłam na nieco groteskowy koncept rozważania roli smartfonów w walce z nikotynizmem ;-) Przedtem samotnie czekając na kogoś, by nie być takim samotnym, wiele osób wybierało papierosa. Teraz tę rolę spełnia z naddatkiem smartfon. Naturalnie on też uzależnia, kto wie czy nie bardziej? A ileż zła niesie z sobą nieumiejętne i bez umiaru życie w wirtualu.! Nikt nie jest w internecie niewidzialny, a wielu robi wszystko, by być widzialnym za wszelką cenę. Ludzie kłócą się w przestrzeni publicznej, hejtują, oświadczają, chwalą… Wszystko na sprzedaż. Trawestując jedno z powiedzeń: królestwo za lajka! A dwa, za udostępnianie. Sama też nie jestem bez grzechu, często udostępniam różne informacje, ale mam wrażenie, że niosą one jakieś przesłanie, wartość czy cenną informację. I nadzieję mam, że nie przyczyniam się do zaśmiecania przestrzeni czyjejś prywatności. Wpatrujemy się w nasze elektroniczne pudełka, wsłuchujemy w odgłosy z kosmosu, wypowiadamy życzenia do spadających gwiazd, a nie słyszymy jak bije prawdziwe życie. Nie wierzymy w to co wydaje nam się niemożliwe. Ale to opowieść na całkiem inny esej. Bo najpierw muszę sobie w sercu i głowie poukładać to, co wydaje się nieprawdopodobne i uwierzyć w to co się zdarzyło prawie na moich oczach i prawie przy mnie, a ja nie chciałam zauważyć i usłyszeć.
Jeszcze tylko
latek parę,
będzie prezydentem
Jarek.
Kiedy wąż kusił Adama
rzekł mu:
Nie jedz, Ewa sama
niechaj zje jabłko z ogryzkiem,
ty pozostań z pustym pyskiem.
Lecz w Adamie coś wymiękło,
dlatego dziś mamy piekło!
Znów mnie żmija ukąsiła,
nawet była przy tym miła,
kiedy tak wbijała zęby,
patrzę: znajoma mi z gęby!
Mąż ochoczy do roboty.
W tym cały ambaras,
zawsze jej tak poszukuje,
coby jej nie znalazł.
Niech odejdzie do lamusa!
Korona
Nie dla pisusa!
To jest prawda,
nie pogłoski
Lepiej
Gdy
Będzie
Trzaskowski.
Ostatnie lata pokazały nam jak bardzo jesteśmy podzieleni i ile mamy do siebie nieufności, rezerwy, pogardy czy wrogości. Zastanawiałam się, ile w tych złych emocjach jest takich, których ostrze kieruje się na kobietę. Najczęściej zresztą przez drugą kobietę, choć oczywiście panowie nie są też bez skazy. „Facet, a jedzie jak baba”,” mażesz się jak baba”, „babsztyl”, „typowa blondynka”, „ Grażyny (i Janusze)” , „ kociara taka jak stara panna”, „ wiadomo- rozwódka”, „kura domowa”, „bezdzietna singielka”, „Dżejsika”, "chłop nie pies na kości nie poleci", „matka Polka”, „histeryczka”, „madka”, „kloc-baba”, „baryła” – kto nie słyszał takich słów, a może tak myślał, czy nawet mówił? Rzadko spotykamy osoby mające dystans do swojego wyglądu, a wzorcem w tym względzie jest dla mnie Dorota Wellman, która o swojej figurze mówi „ Puszysty to może być kot, ja jestem po prostu gruba”. Zatem, z czego się to bierze, że tak łatwo uderzyć słowem w kobietę? Z tego, że od wczesnego dzieciństwa słucha: Ja w twoim wieku umiałam już…., Czy ty nie możesz być taka jak… Prawo jazdy? A po co? Wyjdziesz za mąż i jeździć będziesz, ale wózkiem.. Studia do garów całkiem nie potrzebne. Wciąż za kobietami wlecze się taka społeczna drugoplanowość. Można mieć czterech synów i to jest powód do dumy, ale cztery córki już raczej dla wielu panów są powodem do bycia obiektem pokpiwań (damski krawiec). Chociaż w perspektywie starości, to zazwyczaj te córki sprawują całodobowe dyżury przy rodzicu, a synuś? Najczęściej kupuje sobie święty spokój, będąc sponsorem dla swojej siostry. Przerysowuję naturalnie, bo przecież znam wspaniałych synów, jak chociażby mój cudowny, bezinteresowny i megapracowity brat.
Powinnyśmy się przez wieki przyzwyczaić do tego negowania naszego rozumu, możliwości rozwoju (szklany sufit), praktykowania wiedzy, bo przecież takich osób męski świat pozbywał się bez problemu, choćby przez spalenie na stosie. A przy okazji, pytanie mam np. do historyków: czy na stosach palono tylko czarownice, czy czarodziejów też? Czarodziejów nie, pewno nie, bo oni byli od pracy nad kamieniem filozoficznym, zamienianiem czegokolwiek w złoto, czarownice natomiast skupiały się na pomocy w pozbywaniu się kłopotów, więc mogły być niewygodnymi świadkami dla mężczyzn także. Z kategorii „kłopotliwych postępowań” , to do dziś zresztą „puszczają” się kobiety, a panowie? Nie znam określenia na mężczyznę „puszczalski”. Kobieta „dostaje za swoje”, bo popełnia wykroczenia domowe- nie na czas wypełnia swoje obowiązki, oczywiście zazwyczaj mając także obowiązki zawodowe. Wiele kobiet, dla świętego spokoju i braku umiejętności walki o swoje prawa, nie chce samodzielnie prowadzić firm, choć w tym względzie, w ostatnich latach sytuacja zmienia się radykalnie. Na kobiecie także ciąży społeczny przymus, by wyglądać atrakcyjnie, bo nieatrakcyjna ryzykuje, że „zaraz ją chłop zostawi”, chociaż rzeczony chłop ma zapuszczony brzuch, stęka wstając z łóżka, interesuje go tylko to, co niewiele kobiet kręci, czyli mecz i piwko po nim lub w trakcie. Zatem, należy mieć atrakcyjną fryzurę, ale nie taką prosto od fryzjera, bo to może sugerować nadmierną pasję do (niepotrzebnego) wydawania pieniędzy. Cera też ma być promienna i bez zmarszczek czy chomików, ale wizyty u kosmetyczki budzą także męskie podejrzenia o kolejne (niepotrzebne) wydawanie wspólnych (czytaj mężowskich) zasobów finansowych. Bo co też taka „baba” może zarobić? Jeśli nie pracuje w budżetówce, w której pensje są „bezpłciowe”, to z reguły zarabia mniej niż mężczyzna.
Kobiety oceniane są od początku swojego życia. Najpierw są porównywane z innymi królewnami w wózkach- która bardziej na oko „królewska”, potem same uczą się, że należy porównywać się ze swoimi internetowymi idolkami, często pełnymi ingerencji chirurga- plastyka celebrytkami i gwiazdami lub za takie się mającymi osobami. Od kiedy „ostrzykiwanie” zeszło pod strzechy, bez kłopotu zauważamy kobiety, które 50 lat nie miały warg i na pięćdziesiątkę dostały od losu w prezencie obfite, wywinięte i krwistoczerwone usta. Często mają także zdziwiony wyraz twarzy, bowiem zabieg „otwierania oka” to zdziwienie na twarzach rysuje. Już słyszę posykiwania, że trafiła się specjalistka od urody. I nie chodzi mi tu o powrót do malowania rumieńców pomadką do ust, albo do czernienia brwi węglem. Chodzi mi o to, że kobiety dały się zapędzić do praktycznego realizowania powiedzenia „Poznać pana po cholewach” i „ Jak cię widzą, tak cię piszą”. Cudowne słowa dotyczące tego tematu wypowiedział Marc Chagall „Ludzie, którzy nie potrafią się starzeć to ci sami, którzy nie umieli być młodzi”.
Jarosławy tańcowały,
jeden duży, drugi mały.
Gdy ten duży zaczął drążyć,
a mały nie mógł nadążyć,
stanął, rzekł:
-Miej na uwadze,
że w tym tańcu ja prowadzę.