Jako miłośniczka świąt Wielkiej Nocy cieszę się, że mogę to głośno wyartykułować: Boże Narodzenie to najważniejsze PO Wielkanocy chrześcijańskie święto w roku. Źródła historyczne podają, że zostało wprowadzone w Rzymie, w IV wieku dla uczenia faktu narodzenia Jezusa. Chrześcijanie wierzą, że Jezus urodził się w żłóbku, na sianie, w stajni. Stąd symbolem tego czasu jest szopka. Sam początek tworzenia bożonarodzeniowych stajenek / szopek przypisuje się cesarzowej Helenie, prawdopodobnej fundatorce Bazyliki Narodzenia Pańskiego w Betlejem. Przez wieki upowszechnił się w katolickim świecie zwyczaj budowania stajenek dla upamiętnienia okoliczności miejsca urodzenia Jezusa. Pierwsza informacja o tym, że Boże Narodzenie obchodzono 25 grudnia pochodzi z 356 roku. Wcześniej dzień narodzin Jezusa obchodzono prawdopodobnie 6 stycznia, a 25 grudnia ustanowiono dniem świątecznym, jako przeciwwagę dla pogańskiego święta narodzin boga Słońca. Tak dokładna data, jak dokładny rok narodzin Jezusa, nie jest precyzyjnie znany, ale z największym prawdopodobieństwem wiadomo, że nie był to rok pierwszy, wymieniany jako początek naszej ery. Król Herod Wielki zmarł w 4 roku p.n.e., dlatego niektórzy historycy skłaniają się do przyjęcia tego roku, jako roku urodzenia Jezusa. Inni twierdzą, że towarzysząca temu wydarzeniu gwiazda betlejemska, była kometą Halleya, jak precyzyjnie obliczyli astronomowie, widzianą w 12 roku p.n.e. Może być także, że gwiazda betlejemska była wybuchem supernowej, co wg obliczeń badaczy, miało to miejsce w 5 roku p.n.e. Źródła chińskie donoszą o komecie z warkoczem widocznej w tych latach na niebie, lecz należy pamiętać, że w tamtych czasach kometa była zwiastunem nieszczęść, więc nie prawdopodobnym jest, by kojarzono ją z radosnym faktem narodzenia boga- człowieka. W średniowieczu okres świąt Bożego Narodzenia był obchodzony niezwykle hucznie i wesoło. Dopiero od XVII wieku zaczęła się kształtować obyczajowość, jaką znamy dziś - święta radosnego, ale w kontekście zadumy nad życiem, śmiercią i zbawieniem. W przeszłości Boże Narodzenie było nazywane w Polsce Godami lub Godnymi Świętami - od starosłowiańskiego słowa god tj. rok. Wg autorki „Świąt polskich” Barbary Ogrodowskiej, „ nazwa ta pochodzi od zaślubin (godów) starego i nowego roku oraz nocy i dnia”, gdy czas późnogrudniowy zbiegał się z zimowym przesileniem. Wybiegając nieco do przodu kalendarza, zastanawiam się, czy sama nazwa „styczeń” nie ma związku ze stykaniem się starego roku z nowym?
Dawniej w Polsce pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, po pasterce lub po porannym nabożeństwie spędzano przy suto zastawionym stole, na rozmowach, śpiewaniu kolęd, modlitwie i odpoczynku. Tego dnia powstrzymywano się od wszelkiej niekoniecznej pracy- nie wolno było sprzątać, prasować, rąbać drewna, przynosić wody ze studni, a nawet gotować. Tradycja zakazywała również czesania się, przeglądania w lustrze i spania w ciągu dnia. Z zasady nie urządzano w tym dniu wesel ani zabaw, a także nie składano i nie przyjmowano wizyt, poza spotkaniami z najbliższymi krewnymi.
Drugi dzień świąt jest dniem poświęconym męczeństwu św. Szczepana. W Małopolsce, skąd pochodzi mój mąż, obsypywano się owsem, na pamiątkę ukamienowania św. Szczepana. W Szczepana zamalowywano też małopolskim pannom i kawalerom okna wapnem z sadzą. Dla żartu. Hm, ten żart mało zabawny mi się wydaje, zwłaszcza w kontekście porządków przed świętami, zwyczajowo przypisanym kobietom. Obyczaj ów był praktykowany na Lubelszczyźnie w tzw. Śródpościu, ale o takich obyczajach porozmawiamy we właściwszym dla nich terminie. Na naszych terenach popularnym zwyczajem drugiego dnia świąt, związanym z zaklinaniem urodzaju, było obrzucanie się ziarnem. Podczas składania sobie życzeń sypali na siebie zbożem domownicy i sąsiedzi, a kawalerowie nie szczędzili ziarna dla obsypywania panien. Może zwyczaj, jako dobra wróżba na przyszłość, przetrwał w obsypywaniu nowożeńców ziarnami lub ryżem? Podobnie jak w pierwszy dzień świąt, nie pracowano, lecz często odwiedzano się rodzinnie i sąsiedzko. Był to też czas aktywności tzw. śmieciarzy. Obyczaj polegał na tym, że nocą na podwórkach domów, w których mieszkała panna, swawolni kawalerowie rozsypywali słomę lub sieczkę. Znany jest mi przypadek, że w jednym ze strzyżowskich bloków, tacy żartownisie rozsypali słomę na klatce schodowej, aż do drzwi mieszkania pewnej panny. A mieszkała ona na IV piętrze. U moich dziadków w Baranowie Sandomierskim był inny zwyczaj. Mianowicie, młodzi figlarze potrafili nawet na dachy wytargać sprzęty gospodarskie, a zdarzało się, że i całe wozy, a nawet bramy wejściowe, czy drabiny, co widziałam na własne oczy, więc mogę zaświadczać. Jeszcze na początku XX wieku żywa była tradycja, że drugi dzień świąt rozpoczynał dwanaście tzw. szczodrych dni, które trwały aż do 6 stycznia. Wtedy też chodzono od domu do domu, śpiewając kolędy i otrzymując tzw. szczodraki, które kiedyś były nadziewanymi bułkami. Obecnie nie ma szczodraków, są marnie przyodziani kolędnicy znający 2 linijki kolędy, a miejsce słodyczy czy pokarmów zajęły monety lub chętniej widziane przez tychże, banknoty.
Ciekawe na co zrzucimy odpowiedzialność, że się nie spotykamy, nie rozmawiamy, nie cieszymy wspólnie, nie żartujemy, nie droczymy, lecz bez złości? Na covid? Na RODO? Na XXI wiek i że teraz to już inne czasy? Albo na wygodne: brak czasu? Gdzie się te wszystkie obyczaje przeniosły? Gdzie jest teraz ich miejsce? Tylko w pamięci niektórych? W książkach nieczytanych? W skansenach i dla zwiedzających? W opracowanych do perfekcji (na użytek jurorów festiwali folklorystycznych) obrzędach zespołów ludowych? Tylko w przeszłości?
Obawiam się jak te słowa zostaną odebrane przez wielu z Czytelników. Że jak nawet śmiem wątpić, że brzmi! Zwłaszcza teraz, w okolicy świętowania dumy z niepodległości. A ja się boję, że ta wolność może być krucha, że coraz więcej wśród nas animozji lub przynajmniej niechętnej obojętności. I to tak wśród nas, mieszkańców naszych okolic czy Strzyżowa, jak wśród nas Polaków, o relacjach na zewnątrz kraju nie mówiąc. Przysłowiową już jest polska zazdrość. „Boże, nie muszę mieć tego co ma ON, ale przede wszystkim spraw, żeby ON tego nie miał”. Brak nam podstawowych cech kapitału społecznego- chęci współdziałania, pracy dla idei, sympatii do drugiego człowieka i zaufania wzajemnego do siebie. Ileż to razy słyszałam w kontekście jakichś społecznych moich czy naszych działań pokpiwające pytanie: Jak ci/wam się chce? I to nie dlatego, że ze mnie lub nas jacyś wybitni społecznicy, ale że lubimy coś wspólnie robić, przeżywać, działać, więc od razu wg niektórych należy szukać drugiego dna. Wyczuwam, że jest w pytaniu podskórna myśl- muszą coś z tego mieć. Póki tak będziemy uważać, postępować, działać, zawsze nasza wolność do…, wolność w… będzie zagrożona. Gdyby nasi przodkowie, każdy sam i na własną rękę działał i myślał tylko w kategoriach, co mu się opłaca w tej chwili, to kto wie czy mielibyśmy własne państwo? Może bylibyśmy mniejszością w…? Strach pomyśleć w czym, gdyby tak Wisła lub choćby Wisłok były rzeką graniczną. Nawet nie snując takich historycznych fantazji, rzeczywistość obecna jest wystarczająco zawikłana i przesiąknięta podejrzliwością. Zatem, żeby nie być gołosłowną podam kilka przykładów. Czesi stali się wrogami (kopalnia Turów i nie zwrócone od czasów PRL-u 368 ha ziemi w tej okolicy), Niemcy są wrogami wieloletnimi i nie wiele się zmienia, mimo bycia dla naszego kraju bardzo ważnym partnerem handlowym i miejscem pracy wielu naszych rodaków. Ze Stanami Zjednoczonymi od czasu prezydentury J.Bidena zafunkcjonowała „szorstka przyjaźń”. Unia Europejska to dla naszego rządu wróg, bo śmie się „wtrącać w wewnętrzne sprawy”. Nawet Szwedzi stali się wrogami, bo jak im jedna polityczka wygarnęła, nie rozliczyli się z nami za potop z XVII wieku. Z Litwą się nie lubimy, bo po pierwsze mają euro, z czego się cieszą, a po drugie są oddzielnym krajem, pracującym nad własną historią, a nie byciem peryferiami wielkiej Polski. Słowaków nie lubimy, bo mają policjantów, u których prędkość na radarze nie podlega dyskusji lecz bezwarunkowo płatnej „pokucie”. Ukraińców traktujemy z góry, jako tanią siłę roboczą.
Niektóre rzeczy wymagają czasu- jak puzzle. Patrzysz- każdy inny, niby wielkość podobna, kształty zbliżone, koloryt także, ale pasuje określony do określonego i szukać trzeba tego jedynego, pasującego. Z sąsiadem, współmieszkańcem, krajanem, rodakiem,…, jest podobnie. Jeśli nie chce ci się szukać powodów do bycia razem, niczego nie uda się zbudować. Bo na siłę i wcisk łączenie funkcjonuje krótko i byle incydent, o awanturze nie mówiąc, może taki montaż zniszczyć. Choć z drugiej strony, polskie doświadczenie uczy, że najtrwalsze są prowizorki. Niestety.
Drodzy Państwo, przypominam mój tekst sprzed 17 lat, opublikowany w październiku 2004 roku w "Wadze i Mieczu". Dla czytelników "ze świata" informacja: jest to nasz lokalny miesięcznik, od ponad 30-stu lat wydawany w wersji papierowej w moim rodzinnym Strzyżowie. Pisuję w nim od 20 lat, a trzeci rok jestem jego redaktorem naczelnym ( pro bono, rzecz jasna). Waga i miecz to elementy herbu Strzyżowa i stąd pochodzi nazwa. Myślę, że ten tekst jest przypomnienia wart. Zwłaszcza dziś w Zaduszki.
Zaprzyjaźnieni ze mną Janeczka i Roger Maikowie odeszli latem i jesienią tego roku. Byłam na konsolacji po pogrzebie Rogera. Gdy powiedziałam, że w naszym miesięczniku dwukrotnie prowadziłam z nim rozmowy, rodzina bardzo chciała mieć te teksty. Prosili, by zrobić skany czy ksero, żeby mogli jeszcze raz spotkać się z ich bliskimi. Znali Janeczkę i Rogera lepiej i dłużej niż ja, ale to ja miałam dostęp do skarbu pamięci, jakim były teksty w WiM. Zdałam sobie wówczas sprawę jakie to wyjątkowe, że mamy takie medium, w którym zatrzymaliśmy na zawsze przeszłość. W naszej gazecie ona JEST, choć dla wielu występuje wyłącznie w kategorii BYŁA. Jak wiele dla mnie znaczyło, gdy ponownie czytałam słowa Rogera i przypominałam sobie słoneczne popołudnia w ich ogrodzie i nasze rozmowy, takie ważne i z żarem, choć o codzienności. Dziękuję Im, że byli w moim życiu. Mam nadzieję, że wielu z nas spacerując po cmentarnych alejkach, spotka osoby, które przeszły już na drugą stronę życia, a były i są równie ważne teraz, jak wówczas, gdy dane nam było rozmawiać na tym świecie. Chilon ze Sparty mówił, że o zmarłych należy mówić dobrze lub milczeć. Mam szczęście, że wspominając moich bliskich będących na drugim brzegu, nie muszę milczeć.
Moi bardziej i mniej znajomi wiedzą, że jestem bezkrytyczną wielbicielką strzyżowskich krajobrazów. Ale ludzi tak bezkrytycznie lubić nie potrafię. Gdy szukam cechy wspólnej dla ludzi znad Wisłoka, na pierwszy plan wysuwa się przemożna potrzeba stabilizacji, ale idąca w kierunku bezwładu. Już wyjaśniam. Jak Ameryka, Włochy, Anglia- to sprzątanie domku, opieka nad… lub budowa, żadne próby nostryfikowania dyplomów czy innych uprawnień. W kraju- jeden zawód, jedno miejsce życia, jedna praca- może być za marne grosze, czasem w poniewierce przez właściciela, czy jego dzieci nawykłe już do pomiatania podwładnymi rodzica. A mnie imponują ludzie, którzy umieją wszystko, a gdy trzeba, wszystkiego się nauczą. Tacy, co mają głowę nabitą pomysłami na życie, świeżość spojrzenia, chęć doświadczania zmian. Ci ludzie nie dają się zamknąć w skorupie lat, czy w konwenansach. Proponuję Czytelnikom rodzaj wywiadu, rozmowę w cztery oczy właśnie z takimi osobami. Rozmowę o tym co w życiu- oprócz życia- ważne. Słowem- życiowy alfabet. Rok temu robiłam wywiad z niezwykle ruchliwymi w życiu ludźmi- Janiną i Rogerem Maikami. Osiedlili się w naszych stronach, choć wcześniej nic ich z tym miejscem nie łączyło. Są tacy, jakich lubię- chce im się chcieć, mają apetyt na życie, lubią się uczyć wciąż nowych rzeczy, są z sobą, łączy ich nie tylko wspólny adres. A że gadającą głową tej pary jest on, zapraszam na alfabet Rogera Maika.
A - jak „A, a, a, kotki dwa…” śpiewam mojej żonie, gdy nie może zasnąć.
B - jak brzoskwinie. Nasz znak rozpoznawczy, nasz sposób na dorobienie do emerytur. Czemu brzoskwinie? Bo owocują w drugim roku po posadzeniu, a my nie możemy czekać na owoce naszej pracy kilkanaście lat (choć człowiek zaprojektowany jest podobno na przeżycie 130 lat).
C - jak chcemy. Oboje z żoną chcemy dla ludzi tu mieszkających czegoś dobrego, np. pokazać, że mieszkaniec wsi może nim być z wyboru (a nie z odrzucenia przez miasto), może być zadowolony, może- pracując na wsi- godziwie zarabiać. Jego wybór to nie tylko porzeczki, maliny, żyto lub świnie. To także brzoskwinie, winogrona czy hodowla cennych grzybów shitake. My jesteśmy z takiego pokolenia, które ma wpisane w życiorys uwzględnianie dobra grupy ludzi. Dla nas nie jest to frazes lecz sposób na życie: chcieć dla innych, a nie wyłącznie dla siebie.
D – jak dom. Miałem kilka ważnych domów. Ważny był ten przedwojenny w Puszczykowie, okazały 3-kondygnacyjny, w stylu szwajcarskim, z ogromnym parkiem. Ważny był dwór w Gorzycach. Dom rodzinny, stary, niemiecki Rittergut był zimny. Mój obecny dom lubię najbardziej, jest mi przyjazny i ciepły.
E - jak ekonomia. Nauka, którą zajmuje się męska linia Maików.
F – jak Filip. Wszystkie psy w moim życiu były dogami i wszystkie nosiły to imię. Nasz obecny Filip to wprawdzie owoc przypadkowego związku matki dożycy z bliżej nieznanym absztyfikantem, ale serce ma po dogach a i posturę niczego sobie.
G – jak Gorzyce; 22 lata życia poświęciłem na podniesienie z ruin 400-letniego dworu. Po zawale serca postanowiłem, że nie spędzę reszty życia przed telewizorem. Kupiłem ruiny i zakasałem rękawy. Zabrakło mi funduszy, gdy prace remontowe zaawansowane były w 85%. Cóż, życie, sukcesy i porażki…
H – herb. Został nadany moim przodkom przez Stefana Batorego. Ale jaki on jest, nie wiem. Nigdy mnie to nie interesowało. Jeśli ktoś jest Czartoryskim, to zrozumiałe, że zna i używa swojego herbu. Maik używający herbu byłby śmieszny.
I – jak Izabela, moja pierwsza żona, osoba poważna i roztropna. Za nas oboje.
J – jak jazda samochodem. Moja pasja. Miałem wiele samochodów w tym DKW meisterklasse Deutsche Kraft Werke lub dykta- klej- woda. Auto przy którym mikrus to prawdziwy Rolls- roys. Ale miałem też mercedesy.
K – jak król strzelców kurkowych. Był nim w Poznaniu przez 7 lat mój dziadek Wojciech. Lubił mój dziadek cyfrę 7, miał np. siedem żon, naturalnie kolejno.
L – jak literackie skłonności. Moja żona twierdzi, że je posiadam. Jak widzę brzydką babę, to tak ją opisuję, że nie zostawiam miejsca na wątpliwości co do jej szpetoty. Coś jak w prozie Dygasińskiego.
Ł – jak łódź. Byłem w latach czterdziestych właścicielem ścigacza Isotta Frascini, ale tylko przez 24 godziny. Kupiłem go od radzieckiego sierżanta za litr spirytusu. Niestety następnego dnia sierżant przyszedł i zarekwirował mi moją Isottę Frascini. Zapłaty nie zwrócił…
M – jak matka. Z mamą nie lubiliśmy się. Zresztą kiedy mieliśmy się polubić, skoro całymi miesiącami mieszkała w Wenecji. Mnie wychowywały nianie, bony.
N – jak Neryngowo, majątek moich rodziców pod Wrześnią. Miejscowość tę kojarzę z końmi. Kiedy miałem 4 lata dostałem konia- kasztankę z gwiazdką. Kiedy miałem 5 lat, to już dobrze sobie radziłem w siodle.
O- jak ojciec. Kochałem go bardzo, był 20 lat starszy od matki. Był ekonomistą i trzynastym polskim doktorem ekonomii, który w rządzie Grabskiego odpowiadał za politykę dewizową. Ale najpierw był niemieckim żołnierzem w stopniu podporucznika. W czasie powstania wielkopolskiego przeszedł na stronę Polaków (oficerów po polskiej stronie było niewielu). Później brał udział w powstaniu warszawskim. Służbę zakończył w stopniu podpułkownika. Kochał Polskę, sztukę i ekonomię.
P- jak pierwsza dziewczyna, traf chce- Izabela. Byłem wtedy w pierwszej lub drugiej klasie szkoły powszechnej. To była Prywatna szkoła p.w. św. Teresy w Poznaniu.
R – jak Roger. Mój ojciec był człowiekiem o szerokich horyzontach. Kochał, jak mówiłem, sztukę. Fascynowała go rzeźba- był znawcą i miłośnikiem twórczości Benvenuto Celliniego, włoskiego rzeźbiarza i złotnika. Miałem nosić po nim imię, lecz zaprzyjaźniony z ojcem ksiądz miał inne preferencje w sprawie imion. Ku zdumieniu wszystkich ochrzcił mnie imionami Roger Benvenuto Maria. Mój młodszy brat również nosi oryginalny zestaw imion Winston Ronald Randolf. Moja matka nie wytrzymała tego niezwykłego podejścia ojca do imion ich potomstwa i najmłodszemu dziecku kazała nadać imiona Andrzej Stefan.
S- jak szkoła gwizdania. Mój dziadek Wojciech założył pierwszą w Poznaniu szkołę śpiewu i gwizdania dla kanarków. Była znana ze swej skuteczności, dlatego oddawali do niej na naukę swe kanarki liczący się hodowcy- od Warszawy po Berlin.
T- jak Tibilisi, zachwycające miasto nad Kurą. Zamykam oczy i widzę tę cudowną lekkość architektury Wschodu. Podziwiałem je wielokrotnie. Na południowym, stromym brzegu rzeki wybudowano przepiękne pałacyki. Gruzja, piękne góry, stara gruzińska droga wojenna, piękne kobiety, herbaciane pola, dobre wino. Do dziś czuję smak gruzińskich win, do dziś we wspomnieniach palę czarne, gruzińskie papierosy.
U - jak urlop. Całe moje życie to praca i przerwa tj. urlop. A jak urlop, to koniecznie wyjazd za granicę. Dużo podróżowaliśmy, zwiedzaliśmy. I teraz o te wspomnienia, kolory, widoki, porównania, bogatsze są moje myśli.
W- jak Wróbelek, moja druga żona. Wprawdzie jej imię zaczyna się zupełnie inną literą, ale nie używam go. Jest kobietą, której zawdzięczam drugie życie. Jest ze mną, choć przy moim charakterze nie jest to takie łatwe. Dlaczego Wróbelek? Jest bowiem powszechnie występujący (jak żony obok mężów), ruchliwy i nieco hałaśliwy ( jak żony w towarzystwie mężów). Czy wyobrażacie sobie życie bez ich ćwierkającej obecności? Ja, mimo mojej „literackiej” wyobraźni, tego nie potrafię.
Z – jak zazdrość. Mówię, że nie jestem, ale ściśle rzecz ujmując- nie okazuję.
Czy to w notesie, czy to w telefonie, mam coraz więcej kontaktów, z którymi połączenie jest już wykluczone. Są wśród nich starsi i młodsi ode mnie, pokonani przez covid lub inną chorobę, czy wiek, ci, którzy wyjechali i nie zamierzają wracać, dziś odlegli emocjonalnie, choć kiedyś sobie tego nie potrafiłam wyobrazić. Różni. Do niektórych mam pretensję, że już nie porozmawiamy, innych nie zapytam, nie pośmiejemy się razem, nie pożartujemy serdecznie, choć czasem uszczypliwie, nie popolitykujemy, bo sobie poszli do Edenu. Inni są tak daleko, że ani się dowołać. Ani nawet napisać nie ma o czym, a zwłaszcza po co. Zostawili mi wspomnienia żywe i realne obrazy pod powiekami. Są tacy, których chciałam zapytać o sprawy ważne dla mnie i takie, których nie umiem sama sobie wytłumaczyć. I choć powinnam „odpuścić” pytania, to jakoś nie potrafię. Pewno to małość blondynki przeze mnie przemawia. Cóż, trudno. Często jest tak, że z rodziną się rozmawia opornie, a nierodzina wesprze, podpowie, pomoże. Wspominają mi się moi drodzy nieobecni często, a nie tylko w listopadzie. Szkoda, że już nie pójdę z moją Martuśką zbierać ziół na zielniki i nie upleciemy sobie wianków z mleczy lub dziurawca i nie będziemy się śmiać do rozpuku na widok zdumionych min osób, które nas mijały. Żal mi, że nie pojadę na herbatkę do Janeczki i Rogera i nie będziemy politykować dziwiąc się skąd się biorą ludzie, którzy nie myślą i nie wybierają tak jak my. I, że już nie „wykąpię” się w zapachu ich kipiącego od dojrzałych brzoskwiń sadu. Nie będę też, już nigdy, obiektem fotografii mojego tatusia. I nie pojadę z nim w Bieszczady, w których znał każdą mysią dziurę. Nie spotkam się z Marcinem, nie pośmiejemy się i nie pogadamy o „starych karabinach”. Nie pogwarzę ze stryjkiem Jankiem, rodzinnym donżuanem, ważnym marynarzem na statkach handlowych, od którego dostałam maleńkie, japońskie perfumy Sakura o boskim zapachu. Nie pogadam w Baranowie Sandomierskim pachnącym suszonymi liśćmi tytoniu, bo nie mam z kim z tamtego czasu, a i nawet liści tytoniowych nie ma. Nie pójdę na lekcję angielskiego do pani Kawowej, która- gdybym ośmieliła się nie umieć- natychmiast doniesie komu trzeba. Ani nie zapytam się pani Mataszewskiej o zawiłości gramatyczne, ani nawet o prostsze zagadnienia polszczyzny. Nie siądę z Waldkiem do brydża i nie będę słuchać, że jestem tylko ciut lepsza od stolika, choć tasuję już przyzwoicie. Nie spotkam się z Marysią, która jak zwykle zapyta: Jak żyjesz, Ulka? Nie pójdę z Danusią, Laurą, Olenką, Jurkiem, Sianiem, Jackiem na kawkę, bo wybrali życie za wielką wodą i raczej nie powrócą, a i ja się za tę wodę nie wybieram. Nie spotkam się już z Pawłem i nie zapytam go różne sprawy z zakresu zdrowia własnego czy tak ogólnie o tym, co jeszcze w NFZ wymyślą dla „ułatwienia” nam pracy. Nie pójdę na karty, do pani Barowej, która mnie, młodej (kiedyś) mężatce, zawsze mówiła: „Karta świetnie pani stoi, mąż kocha panią na zabój”. Po jej odejściu mogłam wybrać sobie jakąś pamiątkę po niej. Wybrałam słomkowy, haftowany kapelusz i małe, kościane puzderko na biżuterię. Zawsze będą mi tę drobną, przemiłą panią, którą los ze Stryja rzucił do Strzyżowa, przypominać. Mogłabym na moje nitki pamięci długo nizać te korale z osób, z którymi los mnie zetknął. Każdy ma swoje tego typu korale. Myślę, że szczęśliwy ten, czyje korale spore i wyraziste w kolorze. Bo według mnie oznacza to, że w życiu był z ludźmi. Bycie samotną wyspą, czy samotną żaglówką na oceanie życia, to smutny los. Bo, żeby nie wiem jakie mieć bogactwo, gdy nie możemy przejrzeć się w oczach innych ludzi, nim podzielić, celebrować wspólnie, radość z życia jest mała. Jeśli w ogóle jest.
Jakaż być może radość ze spadku,
gdy otrzymujesz spadek po dziadku.
Analizujesz, wzruszasz się czule,
przez większość życia dziadek był żulem.
Zerkasz w dokument i wszystko proste:
w spadku po dziadku miejsce pod mostem!
Człek nie czuje się radośnie,
gdy nie to, co trzeba rośnie.
Październik, oprócz bycia znanym jako miesiąc oszczędzania, jest również miesiącem związanym z nauczycielami. Spodziewam się, że z tego powodu spłyną na tę grupę zawodową liczne, ciepłe słowa, wszelkie możliwe obietnice, ktoś dostanie list gratulacyjny, komuś dostanie się nagroda pieniężna, zwykle budząca kontrowersje u osób nieobdarowanych. A ja chcę zwrócić Waszą uwagę na tych nauczycieli, którzy w naszym życiu odgrywają rolę znacząco wychodzącą ponad ramy szkoły. I tak sobie myślę, że dobrze byłoby złożyć hołd osobie, która nauczyła Cię bezinteresowności, czy to w ramach nieodpłatnych zajęć, czy relacji z innymi. Ciekawym byłoby poszukać we własnej przeszłości swojego nauczyciela dokładności, może być w pracy rzetelnej, a może być i po niej. Interesuje mnie też czy macie własnego nauczyciela punktualności? I ciekawe, gdzie ta punktualność się w nas mieści? Czy w szacunku do siebie czy do innych? Mam szczęście mieć swojego własnego nauczyciela indywidualizacji i nie generalizowania. To wielka umiejętność mieć dla każdego jego indywidualną miarę. Wciąż ćwiczę w sobie tę cechę i, obawiam się, że do perfekcji w tym zakresie, wciąż mi daleko. A czy mieliście farta, by mieć własnego nauczyciela ciekawości świata? Ja miałam. I stąd wciąż mi mało tego, co zdarzyło mi się widzieć i czym zdarzyło mi się zachwycać. A nauczyciel cierpliwości Wam się trafił? Bo jeśli nie, to w życiu bez treningu cierpliwości bywa trudno. A na przykład nauczyciel uprzejmości zagościł w Waszym życiu? Zdarzyła mi się taka rozmowa z młodym człowiekiem, a dokładnie z przedszkolakiem. Ma on o kilka lat starszego brata, bardzo miłego chłopaczka. Zapytałam, czy chciałby być jak jego starszy brat, a brzdąc odparł: Nieee! Bo jego ludzie PRZEZYWAJĄ uprzejmy. Śmiałam się z tego dłuższy czas. Pomyślałam jednakże, że obecnie uprzejmość stała się synonimem słabości. Szkoda, bo to cecha, która mogłaby w codziennym życiu wiele ułatwić. Spytam także czy mieliście zaszczyt mieć nauczyciela ambicji, takiego co to dmucha w skrzydła, by lecieć ponad przeciętność, a nie tylko zauważa potknięcia i krytykuje. A może szczęściem się taki trafił, co pokazał Wam jak to jest być życzliwym i zainteresowanym drugim człowiekiem, takiego nauczyciela życia spotkaliście? Albo takiego co staje w poprzek plotce, obmowie i donoszeniu? Uczył Was ktoś takiej postawy? Nauczyciela lojalności, delikatności w słowie i czynie mieliście? Gdy słyszę słowa” ja jestem szczera/y do bólu” myślę zaraz, że to żadna szczerość, ale pastwienie się. Ciekawe, czy Czytelnik szczery do bólu, umiałby przełożonemu, czy osobie, od której zależy dobrostan kogoś mu bliskiego, powiedzieć co o nim myśli lub wygarnąć zalegające na wątrobie pretensje? Albo sam chciałby osobami szczerymi do bólu być otoczonym?
Rzecz jasna, nie ma wśród nas chodzących doskonałości, nie ma kryształowych charakterów, bo ludźmi jesteśmy. A skoro ułomność jest człowiekowi przypisana, warto pomyśleć sobie o wdzięczności za każdy przejaw tych anielskich cech. Gdy łapiemy się na chwilach wdzięczności za nie, umiejmy podziękować. Nawet jeśli ci, którym się te słowa należą, od dawna balują w niebie.
Pamiętam ogromne wrażenie jakie zrobił na mnie pierwszy kontakt z kwiecistą polszczyzną Brunona Schulza ze, jakżeby inaczej, „Sklepami cynamonowymi”. Zachwycałam się mnogością określeń na, najbanalniejsze nawet, przedmioty czy rośliny. Ten niezwykły i barwny język, porównałabym do muskania klejnotów, podziwiania blasku złota czy przymierzania bezcennej biżuterii. Taki bogaty styl zrobił na mnie kolosalne wrażenie i w żadnym wypadku nie widziałam w nim, nie specjalnie lubianej przeze mnie, przesady.
Oczywiście rozumiem, że nie każdemu musi podobać się ta sama literatura. Uważam jednak, że powinna się nam podobać poprawna i piękna polszczyzna. Bo nasz język to prawdziwie wspólny, narodowy (ach, jak mi żal, że tak to słowo wyświechtano) skarb. Niestety, z rzadka zdarza mi się spotykać osoby, których wypowiedzi słucha się z przyjemnością. Pomijam najczęstszą, fatalną emisję i dykcję, nagminne: zrobiom, wezmom, chcom, z tym agresywnym zaciskaniem ust, co tak właśnie paskudnie brzmi. Zaciskanie ust i zębów skutkuje także małą przestrzenią dla języka, zatem wszystkie głoski szumiące zyskują niewłaściwą barwę, a sam głos staje się irytująco nosowy. Wypowiedzi są często pozbawione zasady mówienia myślami, frazami czy zdaniami, w tempie niczym z końcówki reklamy, a także nasycone anglicyzmami, bo to bardziej europejsko brzmi. Ale nad tym wszystkim da się popracować i poprawić. Niestety, czarno widzę treść wypowiedzi. Ale od początku. Gdy pytam w gabinecie dziecko powiedzmy 7-9-cio letnie np. jaka jest twoja rodzina? W odpowiedzi najczęściej słyszę: fajna, ok, spoko. Nie ma rozwiniętego zdania, nie ma przymiotników – sympatyczna, pracowita, wesoła, liczna, spokojna... Gdy pytam młodsze dziecko powiedzmy o kolor, to w odpowiedzi słyszę ich nazwy po angielsku, bo takie dziwactwa jak bladożółty, rozbielony pomarańczowy lub nasycony zielony, to nawet nastoletniej dziewczynie się nie zdarzają. Pytanie choćby o orientację w schemacie własnego ciała czy przestrzeni to już całkowita porażka- no za tym, no tam, no takie. Nie ma : wewnątrz, zza, spoza, czy bardziej skomplikowane: np. ponad, lecz lekko z lewej. Zastanawiałam się skąd się to zjawisko bierze? I wreszcie wiem. Bierze się z bycia obok. Nie ma wspólnych zakupów, bo co się da, kupuje się w internecie i dziecko, jeśli w ogóle dopuszcza się je do decyzji, decyduje wyłącznie patrząc, nie zna nazwy, bo po co? Nie słyszy jej. Bo w jakich okolicznościach? Wspólne posiłki? Raczej wspólne siedzenie przy grillu czy jedzenie pizzy zamówionej na dowóz. Wspólne czytanie? Chyba jak nawigacji wysiądzie głos. Pisanie, choćby sms-ów, wykluczone, przecież można go podyktować. Drugi rok zdalnego nauczania i co czytam? Że są dzieci, które zapomniały jak się trzyma w ręku ołówek czy długopis. Podobno zdarzyło się, że dziecko zapomniało jak się odręcznie pisze..
A wracając do moich skojarzeń z biżuterią. Czemu ja się dziwię, skoro sami jubilerzy mówią, że teraz w biżuterii złotej czy srebrnej najmniej jest szlachetnego kruszcu. Co się da pogrubić, nadmuchać, żeby robiło wrażenie bogactwa, to tak się robi. Laboratoryjnie wytwarza się wszelkie „kamienie szlachetne”. Zatem czemu ten proces pauperyzacji miałby ominąć coś tak delikatnego jak język...
Większy brzuch,
twarz jak chomika.
I to wcale nie chce znikać.
Trudniej chodzić z wielkim zadem.
Stajemy się baobabem.