Zawodowe niepowodzenia

17. 11. 03
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Rozmyślałam o mojej pracy. I taka nasunęła mi się konkluzja, że przecież nie wszystko, nie z każdym i nie zawsze mi się udało. I o tym chciałam dziś te kilkanaście zdań napisać. Truizmem jest stwierdzenie, że „ do tanga trzeba dwojga”, ale w przypadku postępowań terapeutycznych, szczególnie trzeba. Nie ma większych szans powodzenia, gdy oprócz posiadania gruntownej wiedzy w temacie, ludzie mający współpracować się nie lubią, czy nie akceptują dróg i metod postępowania. A wiadomo, nie każdego da się lubić i nie każdy musi polubić na przykład mnie.

Miałam okazję przez chwilę popróbować pracy z dzieckiem, które było przyzwyczajone robić to, na co miało ochotę, (z pełną aprobatą mamy i całej rodziny zresztą też). Bo jak nie, to zaczynało wycie godne wygłodniałego wilka albo rzucało się z pięściami i kopniakami. Czterolatek. Próbowałam po dobroci. Próbowałam stanowczo. Próbowałam głośniej. Żadnych skutków. Najmniejszych zmian na lepsze. Odpuściłam, błogosławiąc, że mogę sobie na to pozwolić.

Zdarzyło mi się dziecko 8 letnie, które na dzień dobry zadeklarowało, że ćwiczyć nie będzie, bo nie widzi na biurku komputera, to i gier na komputer też pewno nie posiadam. A ono ostatnie 4 lata chodziło do logopedy i grało sobie w gry logopedyczne. A jak tak jest, jak widzi, to nie jest zainteresowane przychodzeniem, ani udziałem w zajęciach. Faktycznie współpraca się zakończyła po paru tygodniach. Zrezygnowano z moich usług.

Zdarzył mi się pacjent mocno dorosły, laryngektomowany, który odmówił nauki ruktusu (bekanie albo dźwięczne odbicie, jak chcesz nazwij, bo znaczy to samo). Uważał, że to zachowanie niekulturalne. I on tak nie będzie ćwiczył. A ja innej metody na nauczenie mowy przełykowej nie znam. Więc pat.

Trafił do mnie kiedyś dorosły, jąkający się mężczyzna, który chciał u mnie zostawić swój problem niepłynności, jak bagaż. A zapowiedział z góry, że o żadnych technikach pamiętać nie chce, bo to za dużo korowodu. A że płaci, to i wymaga.  I właśnie tak wymaga, żeby było bez pamiętania o czymś, a zwłaszcza o jakichś metodach czy sposobach. Niestety, nie posiadając umiejętności czarowania, ani minimalnych umiejętności hipnotyzowania, nie byłam w stanie sprostać oczekiwaniom. 

Miałam pana, dyzartryka, którego wysoki poziom uszkodzenia mięśni aparatu mowy mnie przerósł i nie dałam sobie z nim rady. Nie mówiąc o pacjencie, który także bezradny był w swej nowej sytuacji. I tak oboje polegliśmy w walce z ograniczeniami natury psycho – somatycznej.

Trafił do mnie 9 letni chłopiec z tzw. mogirotacyzmem czyli pomijaniem głoski r. Miał na imię Patryk. W związku z jego wadą w klasie mówiono o nim Patyk, co było dla chłopca przykre, bo był dość korpulentny. Ćwiczyliśmy na wszelkie sposoby, a po około roku ćwiczeń... postępów jak nie było tak nie było. Oburzona mama wpadła do mojego gabinetu i naurągała mi, że ona sobie poszuka takiego logopedy, który ma jakieś umiejętności zawodowe. Trzasnęła drzwiami i tyle ją widziałam. Nie, nie tak. Spotkałam ją jeszcze raz jak odkuwałam lód przed domem moich rodziców. Pani z radością odezwała się do mnie: O, zmieniła pani pracę! Minęło jakieś pół roku może trochę dłużej. Była niedziela. Poszłam do kościoła na mszę dla dzieci. Ksiądz zadawał jakieś pytania, dzieci zgłaszały się do odpowiedzi i nagle słyszę głos tegoż Patryka, który sensownie odpowiada. Ksiądz pyta : jak masz na imię? Patyk – słyszę. Ulżyło mi, powiem szczerze.

Mam świadomość, że może być różnie. Czasem są natychmiastowe efekty. Bywa, że odroczone w czasie. Bywa, że zupełnie ich nie ma. Bo i cóż z tego, że miewałam w pracy niepowodzenia?

Sądzę, że niekiedy istotniejsza jest droga niż jej cel.