Labradory nie lubią wakacji

17. 08. 22
posted by: Ewa Frankiewicz

Każdy przeciętny osobnik ludzki, zarówno dziecinny, jak i ten w nieco bardziej zaawansowanym kwiecie wieku, uwielbia wakacje, urlopy, weekendy, święta, różnorodne wyjazdy oraz wszelkie dni wolne najrozmaitszego autoramentu. Chętnie byczymy się na leżaku w ogródku, żłopiąc zimne piwo i hodując brzuch (przynajmniej niektórzy), raczymy się grillowaną kiełbaską i karkóweczką (tu także brzuch wchodzi do konkurencji), ganiamy kurcgalopkiem po tatrzańskich szczytach, ewentualnie moczymy „de” w pierwszej lepszej wodzie, jaką napotkamy na swojej drodze.I właściwie to wszystko mogłoby dotyczyć także labradorów – zwłaszcza ta kiełbaska, karkóweczka i moczenie w wodzie „de”, z hodowaniem brzucha włącznie (przy czym absolutnie pomijamy tu względy zdrowotne!). Mogłoby, ale…

Wakacje i urlopy to przede wszystkim wyjazdy. Bliższe, dalsze, samochodem, pociągiem, samolotem, a nawet statkiem. Z dużą ilością walizek, siatek, siateczek, pudełek i innych tobołów. Z dzieckiem, dziećmi, babciami, ciociami i całym stadem innych krewnych, tudzież niekiedy znajomych. I z labradorem – dużym, co najmniej trzydziestokilogramowym psem, który gubi kudły, chce jeść co najmniej dwa razy dziennie, a do tego kocha cały ludzki i zwierzęcy świat.Tu właśnie zaczyna się dramat i ból labradorów, zwłaszcza tych, które stały się dla swoich właścicieli przypadkowym prezentem, bagażem życiowych doświadczeń, czy po prostu zbędnym, kilkudziesięciokilogramowym balastem. W wakacje wychodzą na jaw najbardziej ponure (nie)ludzkie zwyczaje, słabostki i cechy charakteru, ukazuje się w całej pełni brak świadomości ludzi w kwestii posiadania psa i ich zwyrodniałe odchyły psychiczne.

Jeśli mamy psa, to wzajemnie – pies ma nas. Jeśli jesteśmy członkami rodziny, to wzajemnie – pies też nim jest. A więc ma takie samo prawo jak my do urlopu, wyjazdu na wakacje i poczucia świadomości bycia razem.Nieważne, czy nasz labrador pochodzi z renomowanej hodowli, ze schroniska, jest adoptusiem, czy przypadkowym znajdą. Jest nasz, czyli należy do stada. To oznacza, że na wakacje wyjeżdżamy razem z nim – razem z naszymi walizkami bierzemy psią michę, worek żarcia i w drogę. 

Moja rodzina jest specyficzna, bo wszyscy jesteśmy pomyleni na punkcie psów (a labradorów w szczególności) i wakacje bez czworonogów właściwie nie są wakacjami. Samochodem wypchanym do granic możliwości jeździmy bliżej i dalej po Polsce, wychodząc z założenia, że gdzie my, tam i nasze burki. Nasi krewni, znajomi i przyjaciele już się przyzwyczaili, że jeśli przyjeżdżamy, to solidarnie – dwunożni razem z czworonożnymi. Zrozumieli też, iż opcja zachowania przydomowego ogródka w nienaruszonym stanie jest, w trakcie naszego pobytu, nie do przyjęcia, zaś przewidziane do palenia w kominku drewno, jakimś dziwnym sposobem dostaje przysłowiowych „nóg” (a może „łap”?) i zostaje szybko zamienione w wiórki. Moja rodzinka prędzej wyrzeknie się innych ludzi niż naszych labów, i mamy to szczęście, że nasze otoczenie doskonale to rozumie.  Gdyby nie rozumiało – no cóż, na pewno nie byłoby już naszym otoczeniem…

Zdarzają się także sytuacje, że choć kochamy naszego labradora, jest on(a) pełnoprawnym członkiem rodziny, na wyjazd, z różnych względów zabrać go nie możemy. Nie oznacza to wcale, że pies przestaje do rodziny należeć – bowiem jak tylko wrócimy, zabieramy ją/jego z powrotem, czułością i miłością wynagradzając naszą nieobecność.

Kilka razy w życiu musiałam wyjechać służbowo, ku bezdennej rozpaczy moich zwierzów i mojej. Mimo najszczerszych chęci nie mogłam ich ze sobą zabrać, uważam bowiem, iż skazywanie psa na spędzenie 8, czy 10 godzin w zamkniętym hotelowym pokoju, w nieznanym psu otoczeniu i stresie, jest nieludzkie i niehumanitarne. Gdy dodamy do tego kilkunastogodzinną niekiedy podróż, oczywiste jest, że pies nie może z nami jechać.

Mamy to szczęście, że moi rodzice zawsze chętnie widzą w swoim mieszkaniu nasze psy. Mamy także znajomych, którzy w sytuacji awaryjnej bez problemu zaopiekują się naszymi labkami (choć rzadko i niechętnie korzystam z takiej opcji, bo zdaję sobie sprawę, że 80 kilogramów żywej, dwukolorowej wagi stanowi pewien kłopot). Nie wyobrażam sobie umieszczenia moich, absolutnie domowo – kanapowych, labradorów w psim hoteliku. Siedzi we mnie przekonanie, że mimo najlepszej opieki, czułyby się tam źle. Być może owo przekonanie jest chore psychicznie i niesłuszne, ale dopóki mam szansę, by Madera z Czedarem były z rodziną, to zawsze wybiorę tę opcję.

Dla każdego psiarza obydwa powyższe zjawiska są znane, oczywiste i w pełni zrozumiałe. Ba! Wielu psiarzy chętnie wspiera innych psiarzy, opiekując się ich psami oraz oczekując (nawet całkiem słusznie) umiarkowanej wzajemności w tym zakresie (pełnej wzajemności nie mamy prawa oczekiwać, życie bowiem lubi znienacka pokrzyżować nawet najbardziej pancerne plany, nie tylko urlopowe, i każdy psiarz to doskonale rozumie).

Niestety, na świecie nie istnieją tylko zakamieniali psiarze. Zdarzają się także jednostki (z pełną świadomością nie nazywam ich ludźmi!), dla których wyjazd na wakacje to wspaniała okazja do pozbycia się psa. Im bliżej lata, tym częściej na przydrożnych parkingach spotykamy przywiązane do drzew psy, wygłodzone, odwodnione, z rozpaczą w prześlicznych ślepiach, nie rozumiejące dlaczego „ukochany pan” odjechał i o piesku zapomniał. I ta ich nadzieja, że jeszcze wróci… Serce rozrywa się na kawałki!

Im bliżej lata, tym bardziej zapełniają się schroniska dla zwierząt. Psy są przywiązywane do ich bram, podrzucane nocą w pudełkach przez płot, a nawet, o zgrozo!, oddawane przez „właścicieli” jako znalezione!!!

Chyba najbardziej humanitarnym (choć dla mnie i tak, w pewnym sensie, nieludzkim) sposobem, jest oddanie psa w tak zwane „dobre ręce”. Fachowo nazywa się to „wyadoptowaniem”.

Dlaczego jest to nieludzkie? Ano dlatego, że oddać (nie tylko) labradora z powodu wakacji, dla mnie osobiście jest zbrodnią, dokonaną sadystycznie na niewinnej istocie, jaką jest pies! W końcu wiedzieliśmy kupując/biorąc zwierzę, że istnieje takie pojęcie jak urlop, że nie wszędzie psy są mile widziane, że nasi znajomi niechętnie odnoszą się do psów w ogóle, a labradorów w szczególności. I co? Znudziło nam się?! Zapomnieliśmy?! Nie przyszło nam do głowy?! Perfidne i pokręcone ścieżki życia oraz kompletna nieznajomość specyfiki rasy coraz częściej niestety stają się przyczyną niezmiernie bolesnych losów labradorów. Nasila się przykre niezmiernie zjawisko, kiedy te piękne i cudowne psy, zamiast wygodnej kanapy i pełnej miski, w zwyrodniałym podziękowaniu za swoją psią miłość i wierność, otrzymują z ludzkich rąk zimny schroniskowy kojec, ciężki łańcuch i obrzydliwą, cuchnącą breję zamiast jedzenia.

Jeżeli okazuje się po kilku tygodniach, miesiącach lub latach, że nasz labrador nie spełnił pokładanych w nim nadziei, bądź oczekiwań, wówczas pojawia się opcja „oddania psa w dobre ręce”, czyli tak zwanego „wyadoptowania”. Właściwie pierwszą naszą myślą powinno być pytanie, czy my sami spełniliśmy oczekiwania i nadzieje naszego psa? Czy kochamy go tak, jak na to zasługuje, czy jest pełnoprawnym członkiem naszej rodziny, czy poświęcamy mu wystarczającą ilość czasu? Pytań jest mnóstwo, odpowiedzi na nie jeszcze więcej. I w zależności od tych ostatnich zapada decyzja, że pies zostaje z nami lub nie.

W najlepszych rodzinach i wśród największych miłośników labradorów zdarzają się oczywiście sytuacje losowe, które nie pozwalają nam na zatrzymanie ukochanego pupila – wyjazd za granicę, ciężka choroba, śmierć itd. Człowiek, dla którego pies jest cennym członkiem rodziny, w takich dramatycznych okolicznościach będzie starał się zrobić wszystko, aby swojemu psu znaleźć naprawdę dobry, kochający dom, mając jednocześnie pełną świadomość, iż dla psa zmiana domu i rodziny będzie tragedią i bolesnym ciosem. I to nasza – właściciela – rola, aby tą tragedię i cios jak najbardziej złagodzić!

Pozostając w sytuacji nie do pozazdroszczenia, kiedy wskutek wyższej konieczności szukamy dla naszego laba nowej rodziny i domu, powinniśmy zachować daleko idącą czujność. Najlepszym wyjściem jest zwrócenie się o pomoc do stowarzyszeń i fundacji zajmujących się problemem skrzywdzonych przez los, bezpańskich i porzuconych labradorów. W tych organizacjach pracują bowiem ludzie, dla których nadrzędnym celem jest dobro labradora, którzy znają specyfikę tej cudownej rasy, i którym sumienie i serce podpowiadają w jaki sposób najlepiej można labom pomóc. Wolontariusze fundacji i stowarzyszeń potrafią pojechać na drugi koniec kraju, żeby pomóc krzywdzonym przez los labradorom, poszukują najlepszych dla nich domów tymczasowych i stałych, z dokładnością promieni Roentgena prześwietlają wszystkich, którzy starają się o adopcję labka, a także kontrolują sytuację już po adopcji.

Nie ulega wątpliwości, iż psa można i należy traktować jako element systemu opieki i wychowania w rodzinie. Dawny świat, w którym psy mieszkały na dworze, w budzie, w najdalszym końcu podwórka, odchodzi powoli (aczkolwiek wciąż zbyt powoli) w przeszłość. Współczesne określenie „psiej budy” kojarzy się z domem, w którym istnieje kilka pokoi, co najmniej jedna łazienka, a nawet ewentualnie salon, solidarnie podzielony pomiędzy wszystkich dwu – i czworonożnych członków rodziny. W sypialni wraz z nami rozpanoszyły się bardziej lub mniej kudłate psie mordki, wszelkiej maści i rozmiaru, z którymi „rozmowa” dzisiaj stanowi zaletę i wcale nie świadczy o zaburzeniach umysłowych człowieka. 

Życie, w którym zabraknie psa jest puste. Kiedy nikt nie wita nas w drzwiach, tańcząc czworonogie obłędne tango, nikt nie popiskuje i nie patrzy na nas smutno, kiedy wychodzimy do pracy, i nikt nie patrzy prosząco w stronę naszego talerza z kolacją, czujemy smutek i żal. Te bowiem tygodnie, miesiące i lata, które z naszą rodziną, w naszym domu spędził pies, są jednym z najpiękniejszych wspomnień. I właśnie dla owych wspomnień warto nie tylko uczynić z psa pełnoprawnego członka rodziny, ale przede wszystkim zawalczyć o Niego i o to, aby w naszym domu pozostał już na zawsze!