in Ludzie
17. 05. 26
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Wróciłam z urlopu. A na urlopie, jak zawsze w chwilach nadmiaru czasu wolnego, mam myśli, na które go brak w dniach pracy. Myślałam o tym jakim jestem życiowym szczęściarzem, bo mam jak mam, jak lubię i chcę mieć. Nie układałam tych myśli w jakiś porządek w sensie ich ważności, ale ciekawa jestem czy też zdarzają ci się takie małe, życiowe podsumowania. A może tak cię wkręciło robienie kariery, że na takie „rzewne” treści brakuje już czasu? Ale skoro to czytasz, bo przecież nie musisz, to pewno takie myśli miewasz. Nie wymagam byś się zgadzał z tym rankingiem ważności. Zrób swój. A dla mnie ważne jest że:

- wiem, że nie wiem wszystkiego i nie obawiam się powiedzieć o tym głośno,

- robię to co się lubię i zazwyczaj pracuję z zapałem, 

- nie mam od 17 lat szefa,

- mam kogoś, z kim rozumiem się bez słów,

- umiem się śmiać do łez,

- nie mam w życiu poczucia bezsensu,

- czasem podejmuję decyzję, która wokoło wszystkim wyda się irracjonalna, ale mnie nie. I jak się w rezultacie okazuje, to ja mam rację.

- zarabiam godnie, ale w kwestii kasy mam dno,

- mam ładny widok z okna i lubię miejsce, w którym mieszkam, 

- mam plany i wersję A, B, C, D, i E na swoją przyszłość,

- wzruszam się w teatrze, kinie, przy muzyce,

- nie spóźniam się,

- akceptuję zmiany i wciąż się czegoś uczę,

- nie przejmuję się ludzką zazdrością, ale biorę pod uwagę innych, nie kłócę się o politykę, 

- marzę.

Lista nie jest pełna i każdego dnia różnił by ją jakiś szczegół. A jak mnie zechcesz spytać: po co mam tworzyć taką listę, do czego mi się przyda? Odpowiem Ci prosto: żeby zauważyć, że to co ważne nie jest przedmiotem.

in Fraszki
17. 05. 21
posted by: Andrzej Curyło

Trudno wierzyć własnym gałom,

gdy się we łbie pomieszało.

in Fraszki
17. 05. 20
posted by: Andrzej Curyło

Baca to jest taki góral:

musi starszy być niż Ural,

wysoki jak Himalaje

i nie mieć wydmuszek z jajek.

Na dodatek mieć kutasa,

ciut dłuższego od juhasa.

17. 05. 19
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Tak się niespodziewanie poskładało, że spędziłam kilka dni na Kaukazie. Dużo czasu minęło od chwili, gdy ostatni raz byłam za wschodnią granicą. Spokojnie, nie będę sprawozdawać co, gdzie, kiedy i z kim oraz za ile. Wciąż jednak nie mogę otrząsnąć się z przeżyć w innym od naszego świecie. I o tym właśnie będzie poniżej.

Wrażenie pierwsze, nazwę je pasażerskie : Drogi w przeważającej większości takie, że plomby wypadają bez naszego udziału. Jazda po nich przypomina ściganie węża. Kierowcy, mam wrażenie, zdając na prawo jazdy, nie muszą znać znaków i przepisów drogowych. Toteż  przestrzeganie ich zupełnie tam nie obowiązuje. Czyli - znaki drogowe, kolor świateł, linia ciągła, to tylko mało istotna sugestia. A norma to – brak przejść dla pieszych, przekraczanie prędkości o 50 km minimum, wyprzedzanie na trzeciego, przekraczanie linii ciągłej – w każdej sytuacji dopuszczalne, jazda na czołówkę z tirem - standard, trąbienie z każdego powodu i na każdego użytkownika drogi - jak najbardziej, światła pojazdu nocą – cóż, może być także latarka. Były chwile rodem z horroru, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak ja, siada na siedzeniu za kierowcą… I zaskoczenie - nie widzieliśmy żadnego wypadku, a przejechaliśmy 3500 km. Kierowcy wyprzedzani hamowali, aby wyprzedzający miał się gdzie schować.

Wrażenie drugie: gastronomiczne. W Gruzji skojarzenia miałam z Czarnogórą czy Albanią tj. na tyle inaczej, żeby to zauważyć, na tyle podobnie, żeby się nie dziwić. Problem mam z Armenią. Nie wiem jak to napisać, żeby nie urazić Ormian- nasz sanepid zamknąłby większość przydrożnych barów i restauracyjek, w których jadaliśmy. A my zaryzykowaliśmy i żyjemy. Jedzonko, np. rybki lub raki z ormiańskiego morza czyli z jeziora Sewan, leżącego na wysokości blisko 2000 m n.p.m., kawa parzona tradycyjnie w tygielku, bezkonkurencyjny lawasz, w który zawija się wszystko, co przyjdzie ochota zjeść, zupełnie wyjątkowe kołduny chinkali, czy pyszne gołąbki tolma. Byliśmy w Jerewanie (jak życzą sobie wymawiać nazwę ich stolicy Ormianie) w restauracji Kovkas Pandok na kolacji. Dobre ormiańskie potrawy w przyzwoitych pieniądzach. Z mojej strony bez zachwytu w kierunku czaczy. Narodowy trunek z tamtych stron, który zakupuje się legalnie a także niezupełnie, dla mnie o zapachu denaturatu i smaku podpałki do grilla (choć nie zdarzyło mi się takowej spożywać, ale to jedyne skojarzenie jakie mam). Natomiast wina - jak najbardziej tak.

Wrażenie trzecie: przyrodnicze. Kaukaz to strome skały w kolorach od szarego przez brąz do czerwieni, kaniony, wodospady, serpentyny. Widoki zapierające dech w piersiach i to niezależnie czy patrzymy na stronę turecką, karabachską, azerską czy irańską. Trasa nasza wiodła w rejonie kopalni miedzi, gdzie skały stają się rudami, lśniącymi od złotych kryształków i plamek. To piryt, który zręcznie udaje samorodki złota. Stojąc na przełęczy Sulema (ponad 2400 m n.p.m.) patrzyliśmy na pokryte śniegiem zbocza gór, myśląc – my tu wjechaliśmy, a przecież przed laty biegł tędy Jedwabny Szlak dla kupców z Samarkandy, Taszkientu, z Tibilisi czy nawet z Chin… Góry w Armenii schodzą do kwitnących hal. To widok niezapomniany: złote łąki kocanki, całe łany szkarłatno-fioletowych kwiatów o nieznanej mi nazwie, morza szafirowych bławatków z ostro różowym środkiem, czy zupełnie niezwykłe, rosnące wszędzie krwiste i lśniące srebrzyście maki. A wszystko to wśród przeróżnych ziół zbieranych przez mieszkańców dla siebie i do odsprzedaży np. nam. Czubricę, daleko bardziej aromatyczną niż bułgarska, kupiliśmy idąc zwiedzać klasztor z IX wieku w Tatew. A znakomitą swańską sól, o którą u nas trudno, też gdzieś po drodze.

I coś jeszcze co bardzo mnie porusza: Sisjan. Byliśmy w jednym z najstarszych kręgów na świecie - zbudowanym przed piramidami i przed kromlechem w Stonehenge. Archeolodzy twierdzą, że dla celów obserwacji astronomicznych, powstał 7000 lat temu. Ormianie mówią, że powstał z wykorzystaniem wiedzy kosmitów. Mówią też, że kto wejdzie w krąg wypełnia się dobrem, jasnością i przebaczeniem. Może tylko tak mówią, ale może warto zaryzykować i wysłać tam paru naszych…

Wrażenie czwarte: ludzie. Uśmiechnięci i życzliwi, mimo, że biedni. Gruzja- zdecydowanie bardziej europejska i bogatsza. Gruzini - zarabiają do 300 lari (ok. 600 zł), natomiast Ormianie ok. 100-140 dolarów (50-70 tysięcy dram). Jeśli pracują, a jest to rzadkość. Podczas podróży spaliśmy w hotelu w Goris, niedaleko od granicy z Górskim Karabachem. W hotelu odbywała się tańczona impreza dla młodzieży. Dyskoteka jakby. W tańcu tych młodych ludzi widać było, że są stamtąd- dziewczyny tańczyły oddzielnie, chłopcy oddzielnie. I te ruchy górali z Kaukazu.

Nocą mojego męża zbudziło mechaniczne mruczenie. Wyszedł na balkon. Ulicą jechały transportery z czołgami i działami.

in Fraszki
17. 05. 14
posted by: Andrzej Curyło

Co robić, by cię spotkać?

- pytała kota kotka.

I pytał się pan pani

- co czynić by cię nie ranić?

Odezwał się głos z chmury:

Trzeba przenosić góry.

in Fraszki
17. 05. 13
posted by: Andrzej Curyło

Cóż warta byłaby Arka,

gdyby nie niejedna parka.

in Ludzie
17. 05. 12
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Skojarzenia z majem są na ogół przyjemne. Bo to i „łąki umajone” i „dziewczyny w zielone grają”. Części z nas w tym miesiącu zdarzą się spotkania rodzinne, bo to przecież „mój Boże, mała <<Oleńka>> już do komunii - jak ten czas leci”. Co roku tak w Internecie, prasie, w rozmowach wałkuje się temat: ILE DAĆ?  Pozwolę sobie na osobiste w tej kwestii wspomnienie. Nasze dzieci już lata świetlne temu (no, może „lata” wystarczy), szły do komunii. Ponieważ oboje z mężem jesteśmy przeciwnikami ostentacji, obie uroczystości były skromne. Nie było list prezentów, uginających się od wszelakich dań stołów, wynajmowanych restauracji. I to zupełnie nie dlatego, że jesteśmy bliskimi znajomymi biedy czy niedostatku. Dla jasności - były to czasy, w których takie sprawy jak wynajmowanie lokalu, nie były wyjątkiem. Tak mamy, że ciągle i większość w naszym życiu przeżywamy inaczej. Nie, nie lepiej czy gorzej. Po prostu - po swojemu. Gdy szła do komunii nasza córka (czas prezentów w okolicy od 500 złotych w górę), powiadomiliśmy zaproszonych gości, że rodzice chrzestni mają dać po 100 zł, a pozostali goście po 50 zł lub prezent tej wartości. Nasi bliscy zrealizowali naszą prośbę. Czemu tak zrobiliśmy? Sądzę, że dlatego, że najbardziej boimy się złych myśli. Dobrze mnie zrozum. Nie: co sobie pomyśli ktoś. Ale: qurcze, jeszcze komunia u…. Od września składaj na cudze dzieci!

Nie myśl sobie, że to fantazja literacka podpowiada mi te słowa. Pracuję wśród ludzi i takie wypowiedzi są więcej niż częste. Pomyślisz sobie: ale pomysł? Upokorzyć dziecko, które nie ma się czym pochwalić po przyjęciu, ani między rówieśnikami, ani dorosłym. Właśnie: po przyjęciu komunijnym, a nie po przyjęciu sakramentu. Wkurza mnie to nachalne wkręcanie ludzi w zakupoholizm. Dajemy sobą manipulować przez sztab wyszkolonych łowców naszych, nie najlżej zarobionych, pieniędzy. Reklama sugeruje, że dziecko będzie szczęśliwe tylko z taką grą, takim smartfonem czy innym PRZEDMIOTEM. Pozwolę sobie na zawodową refleksję. W ostatnich latach   do mojego gabinetu trafia coraz więcej dzieci, które mają 3, 4 lata i ledwo lub wcale nie mówią. Pytam rodziców: czy dziecko ma zabawki? Ma!! Ogromne ilości, ale się wcale nimi nie bawi! Wówczas proponuję żeby każdego dnia, bez wiedzy dziecka, wynieść jedną z nich, taką, która z pewnością nie była przez dziecko wykorzystywana w zabawie. I wyobraź sobie, często zdarzają się przypadki, że po  2 tygodniach takiego opróżniania pokoju z przeszkadzajek, dziecko zaczyna mówić!!

Jestem przeciwna stawianiu przedmiotu w centrum życia. Przedmiot to NARZĘDZIE. Tak i tylko tak powinien być traktowany. A wracając do tematów komunijnych: uważaliśmy, że naszym dzieciom niczego ważnego nie brakowało. A już z pewnością nie brakowało niczego, co się da zastąpić rzeczą.

A jak to jest, było czy będzie u Ciebie?

in Fraszki
17. 05. 07
posted by: Andrzej Curyło

Biedaczysko się nachodził, 

gdyż każdemu w tyłek wchodził.

A nie wyszło mu nic z tego -

- wchodził do niewłaściwego.

Mogła inna być przyczyna:

przestarzała wazelina.

in Fraszki
17. 05. 06
posted by: Andrzej Curyło

Sukienki kryją wdzięki,

a spódnice tajemnice.

17. 05. 05
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Lubimy mieć w swoim otoczeniu coś wyjątkowego, np. żelazko z duszą, stary moździerz, zabytkowy sekretarzyk czy jakiś porcelanowy drobiazg. Coś, co świadczy o posiadaniu herbowego przodka lub o wyjątkowości naszych potrzeb do otaczania się przedmiotem szlachetnie urodzonym. Dbamy, czyścimy, eksponujemy go. A co? Niech zaświadcza…

Razem z moim mężem przyjechał do Strzyżowa tzw. babci kubek - wyprodukowany z okazji 50- lecia panowania cesarza Franciszka Józefa. Zawsze mnie zadziwiało skąd się wziął w rodzinie niebogatych, małopolskich chłopów. I jak musiał być odświętnie używany skoro przetrwał grubo ponad wiek w całkiem dobrym stanie. Ta przypadłość „otaczania się” zupełnie nie dotyczy spraw niematerialnych,  zwłaszcza słowa. Bez oporu przesiąkamy anglicyzmami, wchłaniamy  technicyzmy czy słownictwo korporacyjne. Nie posługujemy się słowami utożsamianymi z gwarą. Taką mamy postawę, jakbyśmy wypierali się, że rozumiemy słowa z przeszłości. Bo o zdecydowanej większości z nas świadczą, że nasi przodkowie byli, co najwyżej, szaraczkową szlachtą, częściej chłopstwem czy mieszczaństwem.

Sądzę, że w każdej rodzinie są wyrazy sprzed lat, które w niej zasłużenie funkcjonują. Są i u nas słowa, z nami mieszkające, które bez oporów wplatamy do rozmów. Moim ulubieńcem są charaje, świetnie się sprawdzające na określenie ugotowanych w zupie jarzynowej warzyw, ale także na określenie „odpadów biodegradowalnych”. Lubię używać wyrazu mecyje - wraz z odpowiednim ruchem głowy - wszystko wyjaśniają. Gdy nie potrafię znaleźć odpowiedniej nazwy na przedmiot wystarcza mi słowo koromysło - w nim jest zawsze wszystko to, o co mi chodzi. Razem z moim ojcem, który do Strzyżowa przyjechał z nad Wisły, przyjechało słowo studzielina.  Tak mi niedobrze na to słowo, jak innym na słowo „flaki”. Był tatuś mój człowiekiem dość zasadniczym i w kwestii jedzenia niewybrednym - glimania nie cierpiał. A że był czas, w którym jeść lubił, urósł mu całkiem imponujący wanc. Mój dziadek Franek był koniarzem. Nic z tej namiętności na mnie nie przeszło, koni się boję i je omijam łukiem szerokim. Ale wiem, że najdelikatniejsze nozdrza mają źróbki. Tak babcia moja określała chłopaków nastoletnich, skłonnych do nieszkodliwych psot. Źróbek mieścił się w kategoriach - trochę mniej jak despetnik, a już zdecydowanie mniej jak chuncfot. Niegrzeczne czy niemądre zachowanie  mogło skutkować kłopieniem. Opowiadał mi jeden z księży, że jak zawitał na nasz teren, jednym  z pierwszych grzechów, który podczas spowiedzi usłyszał było: „kłopiłam się z chłopem”. A że nie wiedział co to słowo oznacza, spytał tylko czy ze swoim, bo jak tak, to nie grzech. Zrobiłam wśród moich młodszych znajomych rekonesans - kto wie co oznacza słowo balaski? Najczęściej kojarzyło się z… pętami kiełbasy.

I tak idą ze mną przez życie: pluskiewki, kociuba, ciulajza, sycz, uzlącany dom z cokli, omaśklane szklanki czy zaguźlane nitki. Nie epatuję nimi w rozmowie, ale są ze mną  od zawsze. Tuż przed Bożym Narodzeniem karierę międzynarodową zrobił filmik reklamujący Allegro - o dziadku, który uczył się angielskiego, bo wybierał się do wnuczki mieszkającej w którymś z anglojęzycznych krajów. Film słodki, z nienachlaną reklamą, ale pokazujący mimowolnie, że dla ojca dziewczynki język polski ważny nie był, skoro nie nauczył swojego dziecka jak po polsku powitać dziadka. Słowa nieużywane bledną, nikną i odchodzą, bo język jest wtedy żywy, gdy się go używa. Słowa są kluczem do zrozumienia ludzkich „dlaczego”. Dlatego warto pomyśleć nad budowaniem i dbałością o własne muzeum słów.