in Fraszki
17. 09. 03
posted by: Andrzej Curyło

Może rzuciłbym palenie,

lecz w tej kwestii jestem leniem,

może rzucił piwa picie

lecz żal, bo w tym mam obycie.

in Fraszki
17. 09. 02
posted by: Andrzej Curyło

Sama myśl już mnie podnieca,

żeby nie dać com obiecał.

in Ludzie
17. 09. 01
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

I znów przyszedł czas odwiedzin w Muzeum Pajęczyn, jak moja córka nazywa przełom lata i jesieni. To poranne spacery z psem zwykle nastrajają mnie refleksyjnie. Patrzę z podziwem na kunszt pajęczy spowity w mgłę. Taki pająk wybiera miejsca na pajęczynę, korzystając z klucza zupełnie niedostępnego dla nieentomologa. Na pajęczynach rosa - rozczulająca nas swą urodą, ulotnością, wdziękiem bliskim kiczowi. Delektujący się tym widokiem romantycy, tęsknią za tym, by lubić to, co lubienia godne, podziwiać - co godne podziwu, uśmiechać się nie dlatego, że wypada. Na przykład ja lubię uśmiechać się do muchomorów, pewno dlatego, że to jedyne grzyby, które na mnie zawsze czekają. No czasem jeszcze takie białe na cienkich nóżkach, co do których nawet ja, odróżniająca świadomie tylko muchomory od pieczarek, wiem, że to trujaki.

Każdy  z nas ma w duszy jasne zakątki i zakątki w półmroku. Tak jak twarzy w zależności od kontekstu, czy opinii, w zależności od otoczenia. (No przyznaj, że tak jest, przecież to w Twojej głowie to przyznanie, a nie na murze Twojego domu).Ważne, by chcieć i potrafić się zatrzymać i nad tym zastanowić. Jak czuję się w swej skórze, czy w roli : wygodnie czy dyskomfortowo, mam możliwości zmiany, czy muszę się przystosować. 

W zasadzie zamierzałam pisać o delektowaniu się życiem, o zwolnieniu tempa jego przeżywania, ale bez paru słów o pośpiechu się nie da. On bez naszej zgody zaczął mieszkać z nami, ogranicza nasze kontakty, pożera czas dla siebie, wkręca w chore doganianie, licytowanie i w… pustkę. Karierę od nowa zrobiło słowo „planowanie”.

Wszystko dobrze, jeśli ujmiemy w planie dziennym czas na życie, bez masek pełnionych ról.

Lubisz być z sobą bez takiej maski? A kogoś - kogokolwiek, bez stanowiska, możliwości, bez ulotnego czaru zajmowanego stołka - lubisz?

Kiedy wkręca mnie taka spirala i coraz częściej słyszę w głowie słowo „muszę”, głośno mówię „chcę”. I dotyczy to prac domowych i prac „pracowych”. Bardzo mi ten stan chcenia ułatwia życie. Cieszę się, gdy na swój użytek odkrywam jakieś ułatwienia, choćby już dawno obecne w polskich wersjach amerykańskich poradników na okoliczność. Takie : muszę mieć, bo inni już dawno mają, byli, widzieli, jest mi głęboko obce.

Mam w tym zakresie zdecydowanie łatwiej, bo w pakiecie startowym na życie odziedziczyłam, po mieczu, całkowity brak zazdrości. Tak już mam, że zazdrość znam z literatury. Serio, serio.

Lubię moje życie, bliskich moich ludzkich ,zwierzęcych i roślinnych. Lubię najpiękniejsze w Europie Środkowej strzyżowskie landschafty. Lubię pieśni pasyjne na chór ,wieczne hity Dire Straits i głos Marka Knopflera. Lubię modlitwy do św. Expedyta i rzeźby Romana Górki. Lubię jeździć na Węgry, bo język ich jest dla mnie jak muzyka, która się przeżywa, a nie musi rozumie.

Lubię jesień, śliwki, klangor odlatujących żurawi i super jesienną zupę cebulową.

I lubię jak nieśpiesznie przesącza się przeze mnie moje życie.

in Fraszki
17. 08. 27
posted by: Andrzej Curyło

Z wiekiem bywa tak czasami,

włosy tylko pod pachami.

in Fraszki
17. 08. 26
posted by: Andrzej Curyło

Wiele trzeba się natrudzić,

żeby ciało swe odchudzić.

A tu chwila nieuwagi

i powrót do byłej wagi.

in Ludzie
17. 08. 25
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Sądzę, że wśród tekstów logopedycznych ten napisać powinnam jako pierwszy. Myślę bowiem o oddychaniu i połykaniu. Uśmiechasz się – że co, bez tych umiejętności nie ma przecież życia? Racja. Bo twierdzę, że logopeda zajmuje się sprawami istotnymi dla życia. Otóż, wyobraź sobie, znam przypadki tak nieprawidłowego oddychania, że generują różne, życiowo ważne, problemy: od jąkania poczynając, przez zaburzenia emisji głosu mówionego, brzydką jego barwę, po wady ortodontyczne, prowadzące nie tylko do nieestetycznego wyglądu, ale nawet do migren. Złe, z punktu widzenia fizjologii, oddychanie wpływa na powstawanie wad zgryzu, na nie rozrastanie się jam nosowych  i zatok szczękowych, przez co nie rozrasta się podniebienie. Tworzy się tzw. podniebienie gotyckie, które zwęża przewody nosowe, nie pozwala korzystać z oddychania nosem. I koło się zamyka. Spójrz na siebie w lustrze oddychaj nosem, z językiem przyssanym do podniebienia. A teraz uchyl usta, język połóż za dolnymi zębami, oddychaj buzią. Porównaj swoje dwa odbicia w lustrze i odpowiedz sobie na pytanie, która mimika wydaje Ci się atrakcyjniejsza i który/która Ty, robisz wrażenie osoby błyskotliwej i inteligentnej. A taki mamy teraz czas, że ludzie oceniają po pierwszym wrażeniu. Jest takie mądre powiedzenie: Nie ma drugiej szansy na zrobienie dobrego pierwszego wrażenia. Nie lubię sądzenia po pozorach, ale tak samo nie lubię, gdy trzeba przysłowiową beczkę soli z kimś zjeść, żeby go poznać czy polubić. Wyobraź sobie - oddychasz tak płytko, że to zaledwie wystarcza do cichego funkcjonowania, jak „mysz na pace”. Gdy chcesz coś powiedzieć, permanentnie brakuje Ci powietrza, więc mówisz tylko po kawałku, utrwalając nierytmiczność w wypowiedzi. Mówią Ci – nie zacinaj się! Co tylko ten stan pogłębia. Można się spierać czy to giełkot, czy zaburzenia emisji głosu mówionego, to detale ważne dla logopedy, ale dla tak mówiącego człowieka istotne jest: jak mogę się tego pozbyć ?!! Takie płytkie oddychanie może skutkować permanentnym niedotlenieniem, a stąd krok do poważnych kłopotów zdrowotnych. Skarżysz się na uporczywe bóle głowy, łykasz pastylki – te od Goździkowej i recepturowe, a tymczasem odrobina wglądu w problem i można sobie skutecznie bardzo pomóc. Nie myśl, że mam ambicję zastąpić w pracy lekarza. Ja jestem z takiego roku produkcji, że gdybym chciała zostać lekarzem, byłabym nim. A ja zawsze chciałam być logopedą nawet wówczas, kiedy jeszcze dla tego zawodu nie było… nazwy :) Otóż, wracając do funkcjonowania artykulatorów, jak my mówimy – bruksizm czyli zgrzytanie zębami, zaciskanie ich we śnie, nie jest tylko do leczenia przez ortodontę. Specjalista ten zajmuje się efektami owej przypadłości, ale postępowaniem terapeutycznym raczej nie. A połykanie? Myślałeś, że może mieć znaczenie dla mówienia? Bo ma i to fundamentalne. Oczywiście nie co, lecz w jaki sposób. Bez tych umiejętności, wyrabianych w latach startu w życie, fundujemy dziecku spore problemy. Zatem - nie słoiczek gerberowski za mamusię czy tatusia - ta droga może, choć naturalnie nie zawsze prowadzi, do wymiernych problemów zdrowotnych w przyszłości. Wiem, wiem, trzeba iść z postępem. Nie koniecznie : teraz wszystko można kupić, skórka z chleba to „babciowe” metody, nie mam czasu na takie długie karmienie – wszystkie te i sporo wymyślniejszych słyszałam przez moje 25 lat praktyki. A ja mówię do rodziców, że często najlepsze są metody najprostsze, bo wygląda na to, że my, żeby skomplikowane rzeczy robić i skomplikowane problemy rozwiązywać, musimy mieć solidne i proste w konstrukcji podstawy.

Nie szukaj, proszę Cię, w wikipedii terminu: Makrologopedia, nie znajdziesz go bo zrodził się w mojej głowie dziś, dla potrzeb tego eseju i dzięki prowadzeniu Loquerisa. Jeśli interesują Cię inne istotne szczegóły naszego funkcjonowania – pytaj. Jeśli będę wiedzieć – odpowiem. Jeśli nie - z pewnością się do tego przyznam.

17. 08. 23
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Fotografia, jak zwykle w przypadku Stacha Dybicha, robi wrażenie, ale zastanawialiście się kiedyś nad tym, kto i jak nazywa te stworzenia? Dziś jest mnogoczak ikar, ostatnio była pawica grabówka... Jak przekonacie się sami, każda z przesłanych nam przez Stacha fotografii obrazuje stworzenie, którego nazwa jest równie fantastyczna jak jego szata.


fot: Stach Dybich

17. 08. 22
posted by: Ewa Frankiewicz

Każdy przeciętny osobnik ludzki, zarówno dziecinny, jak i ten w nieco bardziej zaawansowanym kwiecie wieku, uwielbia wakacje, urlopy, weekendy, święta, różnorodne wyjazdy oraz wszelkie dni wolne najrozmaitszego autoramentu. Chętnie byczymy się na leżaku w ogródku, żłopiąc zimne piwo i hodując brzuch (przynajmniej niektórzy), raczymy się grillowaną kiełbaską i karkóweczką (tu także brzuch wchodzi do konkurencji), ganiamy kurcgalopkiem po tatrzańskich szczytach, ewentualnie moczymy „de” w pierwszej lepszej wodzie, jaką napotkamy na swojej drodze.I właściwie to wszystko mogłoby dotyczyć także labradorów – zwłaszcza ta kiełbaska, karkóweczka i moczenie w wodzie „de”, z hodowaniem brzucha włącznie (przy czym absolutnie pomijamy tu względy zdrowotne!). Mogłoby, ale…

Wakacje i urlopy to przede wszystkim wyjazdy. Bliższe, dalsze, samochodem, pociągiem, samolotem, a nawet statkiem. Z dużą ilością walizek, siatek, siateczek, pudełek i innych tobołów. Z dzieckiem, dziećmi, babciami, ciociami i całym stadem innych krewnych, tudzież niekiedy znajomych. I z labradorem – dużym, co najmniej trzydziestokilogramowym psem, który gubi kudły, chce jeść co najmniej dwa razy dziennie, a do tego kocha cały ludzki i zwierzęcy świat.Tu właśnie zaczyna się dramat i ból labradorów, zwłaszcza tych, które stały się dla swoich właścicieli przypadkowym prezentem, bagażem życiowych doświadczeń, czy po prostu zbędnym, kilkudziesięciokilogramowym balastem. W wakacje wychodzą na jaw najbardziej ponure (nie)ludzkie zwyczaje, słabostki i cechy charakteru, ukazuje się w całej pełni brak świadomości ludzi w kwestii posiadania psa i ich zwyrodniałe odchyły psychiczne.

Jeśli mamy psa, to wzajemnie – pies ma nas. Jeśli jesteśmy członkami rodziny, to wzajemnie – pies też nim jest. A więc ma takie samo prawo jak my do urlopu, wyjazdu na wakacje i poczucia świadomości bycia razem.Nieważne, czy nasz labrador pochodzi z renomowanej hodowli, ze schroniska, jest adoptusiem, czy przypadkowym znajdą. Jest nasz, czyli należy do stada. To oznacza, że na wakacje wyjeżdżamy razem z nim – razem z naszymi walizkami bierzemy psią michę, worek żarcia i w drogę. 

Moja rodzina jest specyficzna, bo wszyscy jesteśmy pomyleni na punkcie psów (a labradorów w szczególności) i wakacje bez czworonogów właściwie nie są wakacjami. Samochodem wypchanym do granic możliwości jeździmy bliżej i dalej po Polsce, wychodząc z założenia, że gdzie my, tam i nasze burki. Nasi krewni, znajomi i przyjaciele już się przyzwyczaili, że jeśli przyjeżdżamy, to solidarnie – dwunożni razem z czworonożnymi. Zrozumieli też, iż opcja zachowania przydomowego ogródka w nienaruszonym stanie jest, w trakcie naszego pobytu, nie do przyjęcia, zaś przewidziane do palenia w kominku drewno, jakimś dziwnym sposobem dostaje przysłowiowych „nóg” (a może „łap”?) i zostaje szybko zamienione w wiórki. Moja rodzinka prędzej wyrzeknie się innych ludzi niż naszych labów, i mamy to szczęście, że nasze otoczenie doskonale to rozumie.  Gdyby nie rozumiało – no cóż, na pewno nie byłoby już naszym otoczeniem…

Zdarzają się także sytuacje, że choć kochamy naszego labradora, jest on(a) pełnoprawnym członkiem rodziny, na wyjazd, z różnych względów zabrać go nie możemy. Nie oznacza to wcale, że pies przestaje do rodziny należeć – bowiem jak tylko wrócimy, zabieramy ją/jego z powrotem, czułością i miłością wynagradzając naszą nieobecność.

Kilka razy w życiu musiałam wyjechać służbowo, ku bezdennej rozpaczy moich zwierzów i mojej. Mimo najszczerszych chęci nie mogłam ich ze sobą zabrać, uważam bowiem, iż skazywanie psa na spędzenie 8, czy 10 godzin w zamkniętym hotelowym pokoju, w nieznanym psu otoczeniu i stresie, jest nieludzkie i niehumanitarne. Gdy dodamy do tego kilkunastogodzinną niekiedy podróż, oczywiste jest, że pies nie może z nami jechać.

Mamy to szczęście, że moi rodzice zawsze chętnie widzą w swoim mieszkaniu nasze psy. Mamy także znajomych, którzy w sytuacji awaryjnej bez problemu zaopiekują się naszymi labkami (choć rzadko i niechętnie korzystam z takiej opcji, bo zdaję sobie sprawę, że 80 kilogramów żywej, dwukolorowej wagi stanowi pewien kłopot). Nie wyobrażam sobie umieszczenia moich, absolutnie domowo – kanapowych, labradorów w psim hoteliku. Siedzi we mnie przekonanie, że mimo najlepszej opieki, czułyby się tam źle. Być może owo przekonanie jest chore psychicznie i niesłuszne, ale dopóki mam szansę, by Madera z Czedarem były z rodziną, to zawsze wybiorę tę opcję.

Dla każdego psiarza obydwa powyższe zjawiska są znane, oczywiste i w pełni zrozumiałe. Ba! Wielu psiarzy chętnie wspiera innych psiarzy, opiekując się ich psami oraz oczekując (nawet całkiem słusznie) umiarkowanej wzajemności w tym zakresie (pełnej wzajemności nie mamy prawa oczekiwać, życie bowiem lubi znienacka pokrzyżować nawet najbardziej pancerne plany, nie tylko urlopowe, i każdy psiarz to doskonale rozumie).

Niestety, na świecie nie istnieją tylko zakamieniali psiarze. Zdarzają się także jednostki (z pełną świadomością nie nazywam ich ludźmi!), dla których wyjazd na wakacje to wspaniała okazja do pozbycia się psa. Im bliżej lata, tym częściej na przydrożnych parkingach spotykamy przywiązane do drzew psy, wygłodzone, odwodnione, z rozpaczą w prześlicznych ślepiach, nie rozumiejące dlaczego „ukochany pan” odjechał i o piesku zapomniał. I ta ich nadzieja, że jeszcze wróci… Serce rozrywa się na kawałki!

Im bliżej lata, tym bardziej zapełniają się schroniska dla zwierząt. Psy są przywiązywane do ich bram, podrzucane nocą w pudełkach przez płot, a nawet, o zgrozo!, oddawane przez „właścicieli” jako znalezione!!!

Chyba najbardziej humanitarnym (choć dla mnie i tak, w pewnym sensie, nieludzkim) sposobem, jest oddanie psa w tak zwane „dobre ręce”. Fachowo nazywa się to „wyadoptowaniem”.

Dlaczego jest to nieludzkie? Ano dlatego, że oddać (nie tylko) labradora z powodu wakacji, dla mnie osobiście jest zbrodnią, dokonaną sadystycznie na niewinnej istocie, jaką jest pies! W końcu wiedzieliśmy kupując/biorąc zwierzę, że istnieje takie pojęcie jak urlop, że nie wszędzie psy są mile widziane, że nasi znajomi niechętnie odnoszą się do psów w ogóle, a labradorów w szczególności. I co? Znudziło nam się?! Zapomnieliśmy?! Nie przyszło nam do głowy?! Perfidne i pokręcone ścieżki życia oraz kompletna nieznajomość specyfiki rasy coraz częściej niestety stają się przyczyną niezmiernie bolesnych losów labradorów. Nasila się przykre niezmiernie zjawisko, kiedy te piękne i cudowne psy, zamiast wygodnej kanapy i pełnej miski, w zwyrodniałym podziękowaniu za swoją psią miłość i wierność, otrzymują z ludzkich rąk zimny schroniskowy kojec, ciężki łańcuch i obrzydliwą, cuchnącą breję zamiast jedzenia.

Jeżeli okazuje się po kilku tygodniach, miesiącach lub latach, że nasz labrador nie spełnił pokładanych w nim nadziei, bądź oczekiwań, wówczas pojawia się opcja „oddania psa w dobre ręce”, czyli tak zwanego „wyadoptowania”. Właściwie pierwszą naszą myślą powinno być pytanie, czy my sami spełniliśmy oczekiwania i nadzieje naszego psa? Czy kochamy go tak, jak na to zasługuje, czy jest pełnoprawnym członkiem naszej rodziny, czy poświęcamy mu wystarczającą ilość czasu? Pytań jest mnóstwo, odpowiedzi na nie jeszcze więcej. I w zależności od tych ostatnich zapada decyzja, że pies zostaje z nami lub nie.

W najlepszych rodzinach i wśród największych miłośników labradorów zdarzają się oczywiście sytuacje losowe, które nie pozwalają nam na zatrzymanie ukochanego pupila – wyjazd za granicę, ciężka choroba, śmierć itd. Człowiek, dla którego pies jest cennym członkiem rodziny, w takich dramatycznych okolicznościach będzie starał się zrobić wszystko, aby swojemu psu znaleźć naprawdę dobry, kochający dom, mając jednocześnie pełną świadomość, iż dla psa zmiana domu i rodziny będzie tragedią i bolesnym ciosem. I to nasza – właściciela – rola, aby tą tragedię i cios jak najbardziej złagodzić!

Pozostając w sytuacji nie do pozazdroszczenia, kiedy wskutek wyższej konieczności szukamy dla naszego laba nowej rodziny i domu, powinniśmy zachować daleko idącą czujność. Najlepszym wyjściem jest zwrócenie się o pomoc do stowarzyszeń i fundacji zajmujących się problemem skrzywdzonych przez los, bezpańskich i porzuconych labradorów. W tych organizacjach pracują bowiem ludzie, dla których nadrzędnym celem jest dobro labradora, którzy znają specyfikę tej cudownej rasy, i którym sumienie i serce podpowiadają w jaki sposób najlepiej można labom pomóc. Wolontariusze fundacji i stowarzyszeń potrafią pojechać na drugi koniec kraju, żeby pomóc krzywdzonym przez los labradorom, poszukują najlepszych dla nich domów tymczasowych i stałych, z dokładnością promieni Roentgena prześwietlają wszystkich, którzy starają się o adopcję labka, a także kontrolują sytuację już po adopcji.

Nie ulega wątpliwości, iż psa można i należy traktować jako element systemu opieki i wychowania w rodzinie. Dawny świat, w którym psy mieszkały na dworze, w budzie, w najdalszym końcu podwórka, odchodzi powoli (aczkolwiek wciąż zbyt powoli) w przeszłość. Współczesne określenie „psiej budy” kojarzy się z domem, w którym istnieje kilka pokoi, co najmniej jedna łazienka, a nawet ewentualnie salon, solidarnie podzielony pomiędzy wszystkich dwu – i czworonożnych członków rodziny. W sypialni wraz z nami rozpanoszyły się bardziej lub mniej kudłate psie mordki, wszelkiej maści i rozmiaru, z którymi „rozmowa” dzisiaj stanowi zaletę i wcale nie świadczy o zaburzeniach umysłowych człowieka. 

Życie, w którym zabraknie psa jest puste. Kiedy nikt nie wita nas w drzwiach, tańcząc czworonogie obłędne tango, nikt nie popiskuje i nie patrzy na nas smutno, kiedy wychodzimy do pracy, i nikt nie patrzy prosząco w stronę naszego talerza z kolacją, czujemy smutek i żal. Te bowiem tygodnie, miesiące i lata, które z naszą rodziną, w naszym domu spędził pies, są jednym z najpiękniejszych wspomnień. I właśnie dla owych wspomnień warto nie tylko uczynić z psa pełnoprawnego członka rodziny, ale przede wszystkim zawalczyć o Niego i o to, aby w naszym domu pozostał już na zawsze!

in Fraszki
17. 08. 20
posted by: Andrzej Curyło

Gdy posiadasz kindersztubę,

zdobędziesz chude i grube.

in Fraszki
17. 08. 19
posted by: Andrzej Curyło

Balanga to była taka,

że wróciłem na czworakach.