Logopedyczne 3

17. 12. 01
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Zawodowo bywa z górki,ale częściej nie koniecznie. Bywa też tak, że nie bardzo wie się od czego zacząć i do czego zmierzać. To znaczy wie się w zarysie. Tylko jak to się ma do praktyki ? Miałam kiedyś okazję prowadzić terapię osoby chorującej na stwardnienie zanikowe boczne. Stan był zaawansowany, postępy choroby szybkie, osoba na dobrym poziomie intelektualnym, doskonale zdająca sobie sprawę ze swojego stanu. Pan był już leżący, z zaburzeniami połykania i artykulacją zamazaną. Nie spodziewał się, że moja terapia radykalnie poprawi jego samopoczucie. Niemniej, myśląc o tych zajęciach i naszych spotkaniach, nie mam poczucia niepowodzenia. Ale po kolei.

Będąc z kimś w długotrwałym związku, zupełnie nie trzeba słów żeby się zrozumieć w pełni. Czasem wystarczy kaszlnięcie czy chrząknięcie, czasem jakiś gest i już doskonale wiadomo co chciało się powiedzieć. Tak jest w relacjach z żoną czy rodziną, ale ja byłam dla XY obca. Podczas naszych sesji terapeutycznych obie strony musiały się bardzo postarać, żeby się porozumieć. Pan, żeby dokładnie wymówić, a ja żeby zrozumieć co powiedział. Docierałam do niego poprzez przygotowanie tematyki terapii wynikającej z jego zamiłowań, co było związane z wykonywanym zawodem. Podczas jednego z takich zajęć zapytałam czy ktoś z pracy go odwiedza. Pokręcił głową ze smutkiem. O nie!! Wkurzyłam się. Kiedy był zdrowy, wciąż do czegoś był angażowany i dla wielu niezbędny. Gdy się rozchorował, nagle wszyscy nie mieli czasu by go wesprzeć. Pojechałam do jego firmy. Naburmuszona sekretarka powiedziała, że dyrektor jest bardzo zajęty i nie przyjmie nieumówionych petentów. A ja na to, że nie przyszłam tu na pogaduszki, niczego od nich nie potrzebuję, a moja rozmowa potrwa 3 minuty, chyba, że dyrektor mnie poprosi by trwała dłużej, to być może potrwa 5 minut, bo ja więcej czasu nie mam. Poszła z tymi, niezbyt, przyznaję, grzecznymi słowami do dyrektora.

Po jakiejś chwili pojawił się i szef, naburmuszony niczym jego sekretarka. Byłam wkurzona. Bez uśmiechu (kto mnie zna, wie, że to u mnie rzadkość) mówię,że jestem neurologopedą pracującą z pacjentem XY. Od kiedy ten człowiek zachorował, nikt z współpracowników go nie odwiedza i jego losem się nie interesuje. Człowiek jest chory terminalnie i wkrótce odejdzie. I wtedy wszyscy na jego pogrzebie będziecie pocieszać żonę mówiąc jaki to był wspaniały gość i będziecie ją ściskać współczuwać w słowach. A póki żyje, nikt nawet swojego cienia w jego domu nie pokaże, bo boi się stawić czoła umierającemu człowiekowi.

Dyrektor zamarł. Nie wiemy o czym możemy z nim rozmawiać, powiedział cicho i zupełnie bezradnie. O pracy, bo o niej i jej problemach wciąż myśli – prawie huknęłam. On jeszcze żyje, ta praca to jego wielka miłość. I jeszcze jedno panu powiem, jak się pan odważy powiedzieć panu XY, że tu byłam i do odwiedzania go nakłaniałam, to ja pomyślę sobie o panu bardzo źle. A jak ja o kimś tak serdeczne źle pomyślę, to on naprawdę ma kłopoty.

Pan XY zmarł 6 miesięcy później. W międzyczasie jego koledzy i koleżanki odwiedzili go wielokrotnie, ufundowali mu specjalny grawer, pytali go o zdanie i jego odpowiedzi były dla nich istotne. Przynajmniej pan XY tak uważał. A ja uważam, że było to jedno z bardziej ważnych doświadczeń tak zawodowych jak „ z życia wziętych” w moim „logopedzeniu”.